wtorek, 22 kwietnia 2014

Bo "doppia effe" w nazwisku zobowiązuje...

1 lutego 2014 r. Na Stadio Renato Dall'Ara w Bolonii trwa rozgrzewka przed spotkaniem Serie A pomiędzy miejscową drużyną a goścmi z Udine. Nagle Zeljko Brkić, podstawowy goalkeeper drużyny Udinese czuje ból w mięśniu i upada. Zaniepokojony woła natychmiast stojącego niedaleko Lorenzo di Iorio, trenera bramkarzy. Po krótkim obadaniu wyrok jest jednoznaczny: Serb nie da rady zagrać w tym spotkaniu. Co robić? Di Iorio rozgląda się. Tuż obok, z błyskiem w oczach, zaistniałej sytuacji przygląda się Ivan Kelava - Chorwat, który rozpoczynał sezon w bramce Udinese, jednak po serii błędów dość szybko został odesłany na ławkę. Niedaleko, jakby zamknięty w swoim własnym światku, zupełnie niezainteresowany przebiegiem sytuacji, rozciąga się 17-letni Simone Scuffet - perła klubowej akademii, jednak bez jakiegokolwiek doświadczenia na najwyższym szczeblu rozgrywek. Di Iorio prosi do siebie Francesco Guidolina, pierwszego szkoleniowca Zebr. Nauczeni przykrymi doświadczeniami, związanymi z postawą Chorwackiego zawodnika, debatują chwilę ściszonym głosem. Widząc lekki uśmiech i niedowierzanie na twarzy swego przełożonego, Kelava powoli tracił tak nagle rozbudzoną nadzieję. W końcu trener bramkarzy skierował swe kroki w stronę nastoletniego Włocha i przekazał krótki, lecz bardzo wymowny komunikat: "Giochi tu" ("Grasz Ty").

Normalnie w decyzji Guidolina nie tkwiłby jakikolwiek pierwiastek powątpiewania i zdziwienia, przecież jest trenerem słynącym z dawania szans młodym talentom. Jednak krótkie spojrzenie na tabelę i ostatnie rezultaty Udinese musiało zrodzić wiele wątpliwości nie tylko w nim samym, ale przede wszystkim w kibicach. Bianconeri przegrali 4 poprzednie mecze i w roku 2014 nie dane im było poczuć smaku zwycięstwa. W tabeli ligowej staczali się coraz niżej i okupowali 15 miejsce ze zmniejszającą się przewagą nad strefą spadkową. W tej sytuacji wątpliwości było aż zbyt wiele.

W tym samym czasie, w Remanzacco, małej miejscowości oddalonej 5 kilometrów od centrum Udine, w domu przy ulicy Świętego Stefana, Fabrizio Scuffet, oglądając przedmeczowe studio, dowiedział się o obecności syna w wyjściowej "11". Nie dowierzając, szybko porwał ze sobą płaszcz oraz żonę Donatellę i pobiegł do miejscowego baru, który stanowił centrum spotkań fanów miejscowego klubu. Po przekroczeniu progu lokalu, powitały go gromkie brawa. Jako były bramkarz amatorskiego klubu ze wsi, w której się wychował, pierwszy trener Simone i jego najbardziej zagorzały fan, doskonale znał jego największe wady i zalety. W późniejszym wywiadzie wyjaśniał, że dobrze wiedział, jak świetnie spisuje się jego syn na linii i serce podchodziło mu do gardła wyłącznie, gdy jego potomek musiał wychodzić do dośrodkowań i łapać górne piłki. "To zawsze jest wielkie ryzyko, przede wszystkim u niedoświadczonego gracza" - wyjaśniał Fabrizio Scuffet. Syn nie dał mu jednak ani jednego powodu do obaw, spisał się wyśmienicie.

Jak cała drużyna Friuliani. Po trafieniach Antonio Di Natale oraz Nico Lopeza, a także z czystym kontem Scuffeta, wygrali pewnie to spotkanie. A jakże by inaczej, młody bramkarz został poproszony po meczu do wywiadu dla stacji Sky i przed kamerami zaprezentował się równie pewnie, co na boisku. Z lekkim uśmiechem, bez żadnej tremy, z odpowiednim dystansem do swojej osoby i elokwencją odpowiadał na pytania redaktorki. Pierwszą rzeczą, którą zrobił po wejściu do klubowego autokaru, był telefon do rodziców. Padre Fabrizio wyznał w wywiadzie, że tej nocy miał olbrzymie problemy z zaśnięciem, ponieważ wciąż nie potrafił uwierzyć w to, co się wydarzyło. Ostatecznie przekonało go wydanie "La Gazzetta dello Sport" z dnia kolejnego i notka na temat występu jego syna na różowych stronach dziennika (z najważniejszymi informacjami). Przeczytał: "W wieku 17 lat [Simone Scuffet] zadebiutował w Serie A bez strachu i bez utraty gola. Zupełnie jak Buffon.". Simone był jednak miesiąc i 21 dni młodszy od bramkarza Juve, gdy ten, 19 Listopada 1995 roku, jeszcze w barwach Parmy, debiutował przeciwko Milanowi. I wielu dziennikarzy z Italii twierdziło, że w swym pierwszy występie zaprezentował się lepiej niż Superman.




Aby odnaleźć ostatniego zawodnika z regionu Udine, debiutującego w barwach lokalnego zespołu musielibyśmy cofnąć się o dekadę, a był nim Fabio Rossitto. Jeśli chcielibyśmy zawęzić nasze poszukiwania do bramkarzy wyłącznie, powinniśmy sięgnąć po roczniki statystyczne z lat '60. Dokładnie 15 kwietnia 1962 roku ostatnim takim zawodnikiem był legendarny Dino Zoff.

Jak na chłopaka "stąd" przystało, barwom klubu ze Stadio Friuli oddany jest od małego. Przeszedł wszystkie szczeble piłkarskiego wykształcenia w klubowej akademii, przeważnie przeskakując kolejne poziomy szybciej od rówieśników. Jako kibic starał się nie opuścić żadnego meczu, a atmosferę stadionu miał okazję poznać lepiej jako chłopiec do podawania piłek. Udzielając rok temu wywiadu po świetnym sezonie w Primaverze, zapytany o zainteresowanie wielkich klubów z Półwyspu Apenińskiego, odpowiedział, że żaden stadion nie będzie dla niego tak wyjątkowy i piękny jak Friuli - miejsce w którym się wychował. Największe piłkarskie marzenie? A jakże by inaczej - możliwość zagrania w lokalnej "świątyni" w barwach pierwszej drużyny. Spełnione 4 lutego w pucharowym spotkaniu z Fiorentiną, dodajmy, że wygranym. Jakie jest kolejne? Możliwość gry w dorosłej Squadra Azzurra. A o tym, że i to jest niedalekie wypełnienia świadczy fakt, że w marcu został zaproszony przez Cesare Prandellego na specjalne zgrupowanie treningowe, przeznaczone dla grupy zawodników przymierzanych do gry w seniorskiej reprezentacji. Coraz głośniej we włoskich mediach padają propozycje zabrania 17-latka na brazylijski mundial, jako 3 bramkarza, by jako naturalny następca Buffona mógł poczuć atmosferę wielkiej imprezy.

Także z grą w narodowych barwach związane jest największe niepowodzenie Scuffeta w dotychczasowej karierze. Zdobywca tytułu najlepszego młodego bramkarza kraju był podstawowym goalkeeperem drużyny, która dotarła do finału Mistrzostw Europy U-17, rozgrywanych w słowackiej Żilinie. Według doniesień prasy, swoją grą zapisał się wyraźnymi zgłoskami w notesach większości skautów, między innymi Raifa Husica z Bayernu Monachium. W finale jednak, reprezentacji Włoch przyszło się zmierzyć z Rosjanami, a po bezbramkowym remisie w regulaminowym czasie gry, o wszystkim decydować miały rzuty karne. W serii jedenastek, pomimo dwóch obronionych przez bohatera niniejszego tekstu strzałów, ostatecznie zwyciężyli reprezentanci Sbornej. Scuffet, jak i cała drużyna Daniele Zoratty, nie krył rozgoryczenia, choć jemu akurat niewiele można mieć do zarzucenia.


Sam jednak z dystansem podchodzi do swojego talentu. A jak wiemy, o zawrót głowy spowodowany szybkim przeskokiem do świata dorosłej piłki nietrudno. Tym bardziej, gdy codziennie przyjeżdżając do ośrodka treningowego parkuje swojego mini-Smarta w pobliżu m.in. Bentley'a Toto Di Natale, a jego cena wg serwisu transfermarkt.de wynosi 2,5 miliona Euro. I choć wydaje się, że Stadio Friuli to idealne miejsce dla młodego bramkarza - z dala od błysków fleszy i presji wielkich klubów, a jednocześnie z możliwością rywalizacji z najlepszymi w Serie A, to można odnieść wrażenie, że dość ciężko będzie pozostać mu na dłuższy okres w rodzinnym mieście. Już teraz otwarcie zainteresowanie zawodnikiem wyrażają piłkarskie potęgi. Zapytania wysłały Milan, Arsenal, PSG czy wspominany wcześniej Bayern. Roma zachęca możliwością współpracy z Morganem De Sanctisem - graczem, który na Friuli spędził 8 lat i z którym Scuffet utrzymuje dość bliskie stosunki. Juventus, szukający następcy dla starzejącego się Buffona, coraz częściej, przez usta Beppe Marotty - dyrektora sportowego, wypowiada się coraz odważniej, zachęcając młodziana do wstąpienia w swe szeregi. Mimo niezbyt udanego występu w przedostatniej ligowej kolejce przeciwko drużynie z Turynu, został pochwalony zarówno przez Marottę, jak i Antonio Conte. Byłoby to przedłużenie tradycji występów w Starej Damie bramkarskich legend w podwójną literą "f" w nazwisku (tzw. "doppia effe"), reprezentantów Italii i zdobywców Pucharu Świata. Mowa tu naturalnie o Dino Zoffie i Gigim Buffonie, na których wielkiego następce został Scuffet niejako predestynowany, nosząc odpowiednie nazwisko. Do pomysłu przeprowadzki młody bramkarz odnosi się też bardzo sceptycznie (Udinese proponuje mu profesjonalny kontrakt do 2019 roku), szczególnie w kierunku niezbyt lubianego Juventusu. "Wszystko ma swój czas, najważniejszą rzeczą dla mnie jest obecnie skupienie się na pracy nad swoją grą." - mówi. Niby jest to oczywisty i dość często powtarzany przez młodych graczy frazes, jednak sam w sobie bardzo istotny. I w przypadku gracza Udinese widać gołym okiem, że nie jest to kurtuazja. Skromne wypowiedzi w mediach, świadomość koniecznej, ciężkiej pracy w szkole i silna więź z rodziną, świadczą o odpowiednim środowisku do rozwoju i poczuciu własnej wartości młodego bramkarza. 

Gdzie Scuffet widzi swe największe mankamenty? Przede wszystkim uważa, że musi poprawić komunikację z zespołem i grę na przedpolu. To pierwsze przyjdzie z czasem, tak jak autorytet w oczach kolegów z drużyny. Drugie wymaga także doświadczenia, przede wszystkim w odpowiednim czytaniu gry, ale także ciężkiej pracy na treningach. Nie zraża się popełnianymi błędami, takimi jak w spotkaniach z Juventusem czy Cagliari, choć nie bagatelizuje ich. Uważa je za nieodłączny element swego fachu, jednak możliwy do wyeliminowania poprzez większe skupienie i ciężką pracę na treningach. Sam czasownik "lavorare" (pracować) jest jednym z najczęściej występujących w wypowiedziach piłkarza. Ma pełną świadomość, że jest to podstawa każdego sukcesu. 


Scuffet - pierwszy z prawej, zdjęcie ze zgrupowania treningowego
reprezentacji Włoch w marcu tego roku


Bramkarski idol? Rozsądek podpowiada, że powinniśmy go upatrywać wśród legend calcio: Battara, Zenga, Zoff czy Buffon. Nic z tych rzeczy. I tu Scuffet pozostaje wierny lokalnym wzorcom, a za swój wzór uznaje bramkarza Interu - Samira Handanovicia, którego miał okazje podglądać podczas 8 lat gry dla zespołu z Udine. W wielu wywiadach młody gracz wychwala Słoweńca i powtarza słowa o pójściu jego śladem, przez pracę z tymi samymi, świetnymi trenerami. "Dla mnie to numer 1 na świecie" - mówi Scuffet i choć ciężko się z nim zgodzić, to jednak widać w tym sens, szczególnie biorąc pod uwagę podobne aspekty w grze obu bramkarzy: świetną postawę na linii i agresywne wyjścia z bramki. A o tym, jak niedaleko jest swego idola, niech świadczy przedświąteczne głosowanie kibiców na najlepszego bramkarza Serie A, w którym Włoch zajął 3 miejsce, tuż za Buffonem i Handanoviciem właśnie.

Tyle o samym zawodniku. Sprawdźmy jednak, jak jego talent ma się do rzeczywistości. Od 1 lutego Simone Scuffet zagrał we wszystkich 15 spotkaniach rozegranych przez Udinese, wśród których były 2 półfinałowe starcia z Fiorentiną w Pucharze Włoch. Skupmy się jednak na samej Serie A. Na 13 spotkań 6 razy zachował czyste konto, wpuścił 15 bramek (z czego jednak 9 w 3 spotkaniach). Według not wystawianych przez serwis Whoscored.com, najlepszymi jego występami były mecze z Chievo (3:0), Milanem (1:0) oraz Catanią (1:0), o którym wspominałem w jednym z moich poprzednich wpisów. W tym ostatnim meczu młody bramkarz został wybrany jednogłośnie najlepszym graczem na boisku, broniąc 7 strzałów na bramkę (jeden z najlepszych występów bramkarskich tego sezonu w Serie A), w tym 2 lub 3 bardzo spektakularnie. Do udanych występów powinien zaliczyć także mecz z Interem, zakończony bezbramkowym remisem, w którym w ostatnich minutach kilkakrotnie ratował swą drużynę z opresji, a co ważne, miał okazję stanąć po raz pierwszy oko w oko ze swym idolem na murawie. Natomiast w spotkaniu z Romą (2:3), 17 marca, mimo straty aż 3 goli, obronił 4 strzały.


Liczba obronionych strzałów


Jak wspominałem wcześniej, nie ustrzegł się błędów - być może nie były szczególnie spektakularne, ale jednak znaczące. Między innymi przy drugiej bramce dla Juventusu w spotkaniu z 14 kwietnia. Zaliczył także kilka niepewnych interwencji, jednak nie można powiedzieć, że wynikały one z braku zdecydowania, a bardziej z błędnego czytania gry czy zbytniej brawury. Jak zauważał ojciec bramkarza i na co zwraca uwagę sam Simone, słabością w jego grze są wyjścia z bramki, szczególnie wyłapywanie dośrodkowań, do których wychodzi bardzo często zdecydowanie, chcąc najczęściej piąstkować (wśród bramkarzy Serie A najwyższa średnia piąstkowanych piłek na spotkanie). W kilku pierwszych spotkaniach wynikały z tego sporne sytuacje pomiędzy bramkarzem a obrońcami, powstałe z niezrozumienia przy pozbywaniu się futbolówki z obszaru bronionego pola karnego.

Jak pokazują statystyki, największym problemem Simone Scuffeta jest wyprowadzanie piłki. Średnia celność jego podań to 53%, z czego w przypadku dalekich piłek oscyluje ona w przedziale 30-40%, a szczególnie dotyczy to wykopywania futbolówki z rąk - na 32 próby ledwie 7 celnych. Jak ma się to do innych bramkarzy Serie A? Obaj rywale klubowi  - 63% celnych, idol i punkt odniesienia - Handanović - 76%, z czego ok. 65% jeśli chodzi o dalekie piłki. Spójrzmy jednak na zawodników o poziomie i doświadczeniu zbliżonym do 17-latka: Mattia Perin z Genoi (21 lat) - 64% celnych/ok. 53% dalekich, Francesco Bardi z Livorno (22 lata) - 51%/ok. 43%. Na ich tle nie wypada jego postawa najgorzej, choć nie ma wątpliwości, że jest to element gry wymagający zdecydowanej poprawy.

Dobrą grę na linii potwierdza natomiast fakt, że notuje on średnią obronionych strzałów 2,23 na mecz, co daje mu 8 pozycję wśród wszystkich bramkarzy Serie A, którzy rozegrali w obecnym sezonie min. 10 spotkań. Biorąc pod uwagę wyłącznie "rzucanie się", zajmuje 6 miejsce ze średnią 1,69. Co ciekawe, plasuje go to na 20 pozycji wśród goalkeeperów w 5 najlepszych europejskich ligach. Natomiast rozpatrując średnią traconych bramek, w Serie A okupuje 8 pozycję (wśród zawodników z min. 10 występami).


Mocne i słabe strony wg Whoscored.com

Patrząc na postawę Simone Scuffeta na boisku i poza nim nie ma się wątpliwości - jest to talent najczystszej próby. Statystycznie powoli zaczyna wkradać się do czołówki Serie A, a 18. urodziny obchodzić będzie dopiero 31 maja. Doskonale wie, że z każdym kolejnym spotkaniem narastać będzie na nim presja i coraz mniej rzeczy będzie mu puszczanych płazem, szczególnie, gdy już zadebiutuje w dorosłej reprezentacji. Czy powinniśmy mieć jakiekolwiek obawy? "Przede mną długa droga" - uspokaja Scuffet - "Muszę zachować spokój, przecież jeszcze nic nie osiągnąłem". Po ukończeniu 18 roku życia stanie przed koniecznością podpisania profesjonalnego kontraktu i nie ma wątpliwości, że podpisze go z drużyną ze Stadio Friuli. Kluczowym pytaniem pozostaje: na jak długo i co dalej? Od tych decyzji przede wszystkim zależeć będzie kariera wielkiego talentu z Remanzacco. O kwestię rozwoju piłkarskiego powinniśmy być spokojni - Scuffet zna swoją wartość i bardzo rozsądnie podchodzi do wszelkich spraw związanych ze swym talentem.

Włosi wychowali sobie bardzo zdolne pokolenie bramkarzy, ze wspomnianymi Perinem i Bardim na czele. Wśród nich jedna perła błyszczy jednak mocniej niż inne. Potrzeba tylko bardzo ostrożnie się z nią obchodzić (czy tego samego nie mówiono prawie 20 lat temu o Buffonie?) i stopniowo polerować, aż w końcu stanie się dla Włochów bezcenną i gwarantem stałości na tak newralgicznej pozycji na boisku. Może i jak dwie poprzednie perły, zdobędzie dla Azzurrich kolejny Puchar Świata. W końcu "doppia effe" w nazwisku zobowiązuje.

WL

PS Ciekawostka: Simone Scuffet jest już zaręczony z również 17-letnią Letizią Ciani, siatkarką miejscowego klubu, z którą znają się od dziecka. Sam zawodnik mówi, że jest ona jednocześnie jego najlepszą przyjaciółką i stara się jej poświęcać każdą wolną chwilę. Podobno nie znosi medialnego blichtru, co stanowi kolejną zaporę pomiędzy Scuffetem a popularną "sodówą". 


niedziela, 20 kwietnia 2014

Strzeżcie się Czarnych Kotów!

I nie bądź tu przesądny, gdy zespół który krzyżuje plany największym faworytom do tytułu nosi przydomek "Czarne Koty". I aby dopełnić czarę goryczy, okupuje on ostatnie miejsce w tabeli z niezwykle skromnymi szansami na utrzymanie. A jednak Sunderland, bo o tej drużynie mowa, znalazł sposób na piłkarskich hegemonów i choć prawdopodobnie spadnie do Championship, w tegorocznej kampanii Premier League odegrał główną rolę. I choć po spotkaniu z Manchesterem City szok był jeszcze umiarkowany, bo zespołowi Manuela Pellegriniego z drużyną z północnej Anglii było w tym sezonie nie po drodze, tak 3 dni później, gdy wszyscy ostrzyliśmy sobie zęby na przyszłotygodniowy "mecz o wszystko", podopieczni Gustavo Poyeta dokonali rzeczy niemożliwej.

Jose Mourinho od dłuższego czasu doskonale czuł, że piłkarska karma w końcu musi go opuścić. Sam, podczas swego poprzedniego pobytu na Stamford Brigde przewidywał, że na własnym boisku pokona go drużyna z ligowego Szeolu. I nie pomylił się. Po 77 spotkaniach bez porażki na Stamford Brigde pokonał go właśnie Sunderland. Sam zbyt często kusił los w tegorocznej kampanii, popełniając olbrzymią, jak na niego, listę grzeszków, z których musiał się wyspowiadać w ostatniej chwili, przed nadchodzącymi Świętami. I wymieniać je można zacząć, tak na prawdę, już od letniego okienka transferowego i oddania Romelu Lukaku do Evertonu. Lista ta poszerzała się z każdym ligowym miesiącem, zahaczając o poprzeczkę Franka Lamparda w derbach Londynu czy nieskuteczność w batalii z West Hamem, aż w marcu i kwietniu doszły do niej przewinienia tak ciężkie, że los odwrócił się od Portugalczyka. I choć kibice The Blues głównym winowajcą obwołają sędziego, "Piłkarski Bóg" (którego wykreować się starał Michał Okoński w swojej książce "Futbol jest okrutny") o niczym nie zapomina i niesłusznie podyktowany rzut karny był formą oddania sprawiedliwości za błąd Andre Marinera w spotkaniu z West Bromem (niesłuszny karny w doliczonym czasie gry, który pozwolił Chelsea na uratowanie remisu). Ot, taka piłkarska sprawiedliwość. Jeden punkt podarowany, ten sam punkt odebrany. I możemy się zastanawiać, jak to możliwe, skoro na ławce trenerskiej siedział sam Jose Mourinho, który wyroków losu nauczył się unikać jak mało kto. Okazuje się, że nikt nie może spać spokojnie.

Najbardziej szkoda w tym wszystkim Cesara Azpilicuety, jednego z najlepszych zawodników Chelsea i we wczorajszym spotkaniu i w całym sezonie, który na własne barki przyjąć musiał ciężar podyktowanego rzutu karnego. Cóż za chichot losu, portugalskiego menedżera zawiódł jego żołnierz wyborowy, podobnie jak to miało miejsce z Johnem Terrym w meczu z Crystal Palace. Tu na wierz wychodzi kolejna niedoskonałość drużyny Mourinho - kulawy atak. Doskonałym wzorcem tuszowania wpadek w obronie jest Liverpool, zespół który ze wszystkich kandydatów do tytułu popełnił ich najwięcej. I prawdopodobnie okaże się, wbrew powszechnej prawidłowości, że aby zdobyć tytuł w tegorocznych rozgrywkach Premier League trzeba było zdobyć "jednego gola więcej niż rywale", a nie "jednego gola mniej stracić". I jak celnie zwraca uwagę gros dziennikarzy, Liverpool i Atletico (w hiszpańskim odniesieniu) zdobędą prawdopodobnie tytuły mistrzowskie, gdyż posiadali to, czego zabrakło konkurencji, a co jest najważniejsze w decydujących momentach sezonu - cojones. I spróbujcie przekonać mnie, że Liverpool ich nie ma, ale wcześniej popatrzcie na walkę Coutinho w meczu z Manchesterem City, postawę Suareza przez cały sezon, czy heroiczną przemowę Stevena Gerarda po wspomnianym spotkaniu z The Citizens.



Ten cenny atrybut posiadły także "Czarne Koty" i pozwoliło im to z zimną krwią wykorzystać błędy rywali, w starciu z którymi podopiecznym Poyeta nie dawano żadnych szans. Najkorzystniej wyszedł na tym naturalnie Liverpool, który po wpadkach najgroźniejszych przeciwników sam musiał uporać się z innym klubem-zwierzęciem. I całe szczęście dla Brendana Rodgersa i jego podopiecznych, nie były to drapieżniki, ale ledwie "Kanarki" z Norwich, choć i one, zbagatelizowane po 2 golach, doszły ostatecznie do głosu. Może nie był to piękny śpiew, a bardziej szaleńczy pisk, dały się we znaki The Reds, piętnując ich największe mankamenty gry obronnej tego sezonu: niepewność Mignoleta, brak doświadczenia Flanagana. Mało brakowało, a doszedłby do tego brak piłkarskiego rozsądku Glena Johnsona, ale tego udało się zespołowi z Anfield Road jednak uniknąć i na 3 mecze przed końcem sezonu nad najgroźniejszym rywalem (w wirtualnej tabeli, gdyż City ma do rozegrania 2 mecze więcej; załóżmy, że oba wygrają) mają 3 punkty przewagi. Wystarczająco dużo, by spokojnie dobrnąć do szczęśliwego końca. 

Tym bardziej, że drużynę irlandzkiego menedżera "Piłkarski Bóg" powinien mieć jednak w swojej pieczy, zważając na postawę na boisku, brak kalkulowania, "poświęcenie" kolejnego sezonu przez Suareza czy wierność i wytrwałość Gerrarda. Pokazuje to, że drużyna z Anfield zasłużyła na końcowy tryumf jak mało kto. Nie przegrywając żadnego ligowego spotkania w 2014 roku Liverpool udowadnia, parafrazując znane powiedzenie, "że prawdziwą drużynę poznajemy, nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy"

WL

czwartek, 3 kwietnia 2014

Wiemy, że (prawie) nic nie wiemy

I jak tu ich nie nazwać inaczej niż "Ośmiu wspaniałych". Odnoszę się do dzisiejszego tekstu Michała Okońskiego, który wprawdzie wskazywał na zawodników, a ja chciałbym to stwierdzenie odnieść do ćwierćfinalistów rozgrywek o Puchar Mistrzów. Najbardziej podoba mi się w tym wszystkim to, że pierwsze mecze wskazały pohybel wszystkim piewcom teorii spisowych na temat "podgrzewanych piłeczek". Spójrzmy na potencjalnych półfinalistów: PSG, Bayern, Real, Atletico. Półfinał Ligi Mistrzów bez Mourinho i Barcelony razem? Ostatni raz, uwaga, w sezonie 2008/2009. A ostatni półfinał bez nikogo z nich - 2002/2003.

Dobrze, macie chwilę na pozbieranie szczęki.

I co najciekawsze, w parach, w których rzekomo każda miała klarownego faworyta, ów faworyt jest faktycznie jeden. I choć boję się, że zostanę potraktowany przez Jurgena Kloppa niczym dziennikarz stacji ZDF, to zespół ten jest już pewny półfinału i nazywa się Real Madryt. W pozostałych trzech dwumeczach wszystko jest możliwe. Czy Borussie powinniśmy również zaliczyć do grona tych "Ośmiu"? Naturalnie, bo choć sukces na Bernabeu był odległy jak powrót Gundogana do meczowej dyspozycji, ekipa z Dortmundu nie ugięła się całkowicie pod jarzmem Królewskich i przez więcej niż połowę spotkania była w stanie prowadzić równorzędną batalię z rywalem, dochodząc do sytuacji bramkowych. Co znamienne, Borussia straciła dwa gole w początkowej fazie meczu, co w jej poprzednim wcieleniu - lub jak kto woli - wcieleniu "zdrowym", było sytuacją nie do pomyślenia. To Żółto-czarni rzucali się na rywala z cieknącą śliną i wzrokiem mordercy, nie pozwalając rywalowi nawet na danie pretekstu do popełnienia błędu pod własną bramką. Nie ma w Borussii instytucji, która by we wczorajszym spotkaniu nie zawiodła. Każdy zabrał ze sobą z Madrytu mniejszy lub większy worek grzechów i grzeszków. A szkoda, bo znając osławione już problemy Realu na niemieckich boiskach (i niech nas nie zwiedzie pamiętne starcie z Schalke sprzed miesiąca), z Lewandowskim w składzie zawodnicy Kloppa mieliby sporo do powiedzenia.

A Real stara się zrobić wszystko by dać kibicom moment wytchnienia w bezustannych gwizdach słyszalnych na Santiago Bernabeu po porażce w Gran Derbi i późniejszym klopsie w Andaluzji. By the way, świetnie sytuację opisuje prosto ze stadionu Realu Rafał Lebiedziński w swoim felietonie dla "Weszło" - "Życie jak w Madrycie. Prawo Bernabeu" .Co było widać gołym okiem, murawę gryzł i drapał paznokciami każdy zawodnik Los Blancos z Pepe na czele, okrzykniętym Królem Wieczoru na Twitterze. O swej słabej ostatnimi czasy dyspozycji dali zapomnieć Dani Carvajal (osiem odbiorów, trzy przejęcia, blok, trzy wślizgi, dwa wybicia piłki głową) oraz Isco (95 procent celnych podań, 5 udanych dryblingów, bramka, a to wszystko poparte solidną postawą w obronie), co bezsprzecznie potwierdza, że Królewscy jadą do Niemiec po swoje, a wymarzona Decima zaczyna pachnieć coraz intensywniej.



Tak, jakby nie patrzeć, to gdyby do półfinału dostały się faworyzowane zespoły, Jose Mourinho z każdym z rywali miałby interes do załatwienia i w każdym starciu znalazłby się znaczący podtekst. Real - rozliczenie z poprzednimi podopiecznymi, Barca - odwieczny wróg Portugalczyka, Bayern - starcia Jose konta Pep ciąg dalszy. A tu nagle okazać się może, że we wspomnianej fazie zabraknie głównego zainteresowanego tego akapitu. I powiedzmy sobie szczerze, że wszystko to będzie jak najbardziej sprawiedliwe. Gdyby nie jeden z niewielu błędów lidera obrony Paryżan - Thiago Silvy, czyli podyktowany rzut karny, Chelsea dostałaby bęcki porównywalne z dortmundzkimi. Fakt, gdybanie, bo karny padł jednak przy fatalnym momentum gry drużyny Laurenta Blanca, to jest to ważne spostrzeżenie. I wtedy, wszystko byłoby już przesądzone. A tak, szansa dla Mourinho jest i to całkiem spora, bo 2:0 na Stamford Bridge The Blues są w stanie zaaplikować każdemu. Choć na razie nastroje są dość minorowe, a twitterowe żarty jak najbardziej słuszne: jedni wypominają Portugalczykowi, że poprzednim razem Roman Abramowicz pożegnał się z nim także po 3 porażkach w 4 spotkaniach, drudzy natomiast obracają wobec autora słowa skierowane do Arsene'a Wengera, nazywające go "specjalistą od przegrywania". Chelsea w tym sezonie ani razu nie była tak bezbarwna jak obecnie, a przypomnijmy, że to wszystko dzieje się w pobliżu masakry zafundowanej Arsenalowi. I bądź tu mądry: które oblicze The Blues jest prawdziwe?

Wielkie uznanie kieruję natomiast w stronę całej drużyny z Parc des Princes. Praktycznie bezbłędni, choć nie wszyscy, po których byśmy tego oczekiwali (Ibra, Cavani, Verratti) - błyskotliwi. Dream Team z Serie A na paryskiej emigracji świetnie radzi sobie w obecnych rozgrywkach i śmiem twierdzić, że żaden rywal im obecnie nie straszny i coraz pewniej sięgają palcami pułapu na którym znajdują się faworyci tegorocznej edycji Champions League. Nikt tak na prawdę nie wie, czego spodziewać się po zawodnikach z Paryża, a że istnieje dla nich życie bez Ibry udowodnili już wczoraj. Atutem, który stawia ich zespół na równi z Bayernem, jest wyrównana - niekoniecznie szeroka - ale wyrównana ławka rezerwowych. Zdjęcie Ibry? Żaden problem! Lucas na skrzydło, Cavani na szpicę. Cabaye oraz Pastore wcale nie zaprezentowali się gorzej od graczy z podstawowego składu. Ciężki orzech do zgryzienia przez The Special One, by nie skończyć europejskich pucharów na przeciwległej prostej ostatniego okrążenia, wypadając jeszcze przed końcowym wirażem.


To, co najbardziej zaskakujące miało miejsce jednak we wtorek. Na Old Trafford oczywiście, ponieważ w spotkaniu na Camp Nou, choć dużo ciekawszym, dostaliśmy jednak scenariusz odgrzewany w tym sezonie już po raz czwarty, a mamy w perspektywie jeszcze dwa takowe smakołyki. Patrząc na tegoroczne wyniki starć Barcelony z Atletico widzimy dwukrotnie powtarzające się rezultaty: 0:0 oraz 1:1. A co jeśli jeden z tych rezultatów powtórzy się i w rewanżu na Estadio Calderon? Zwyciężą gospodarze lub zadecydują karne. A jeśli ponownie otrzymamy powtórkę z rozrywki, tym razem w ostatniej kolejce La Liga? Przy przejściu bez uszczerbku przez 6 kolejek - także końcowy tryumf Los Colchoneros. I ma całkowitą rację Diego Simeone grając na remis, gdyż ostatecznie może on przynieść sukces, nawet przy takiej furze szczęścia, jaka towarzyszyła kapitalnej bramce Diego. Barca grała swoje spotkanie, grała świetnie, główny dyrygent Iniesta rozkręca się coraz bardziej i to on był jednocześnie największym wygranym (udowadnia formę przed mundialem) i przegranym (brak gola, ledwie remis) spotkania. Jednak i jego ataki wytrzymał biało-czerwony mur. Choć stracił bardzo ważną cegłę, to gdy Diego Costa był jeszcze na murawie, dokonał rzeczy równie istotnej i spektakularnej co jego imiennik swym golem - mianowicie, pozbył się Gerarda Pique z rewanżu. 

Wybaczcie, ale taka mała dygresja: starcie to spowodowało spięcie między zawodnikami, które może mieć dalsze losy w reprezentacji podczas pobytu w Brazylii. Budowana przez ostatnie lata reprezentacyjna tolerancja między graczami Realu i Barcelony (zauważmy, że w Gran Derbi Hiszpanie starają się być wobec siebie uczciwi) może zostać zakłócona właśnie przed Costę. A wiemy, jak istotna jest dla hiszpańskiej kadry dobra atmosfera.

Dobra, wracamy do rzeczywistości. 

Choć o jakiej rzeczywistości mówimy, gdy widzimy rezultat z Old Trafford. Szczypiemy się - nie działa, a wynik wciąż niezmienny. Oglądamy spotkanie i otwieramy szeroko oczy - przecież Welbeck powinien zdobyć jeszcze dwa pewne gole! I co powiedzielibyśmy wtedy? Ale to znowu gdybanie. Niesamowite jak urósł apetyt po jednym spotkaniu. 

Manchester United miał tylko jeden faktycznie słaby punkt w tym spotkaniu - Fellainiego. Tylko jeden, bo kto by się spodziewał po obecnym sezonie, że Buttner nic wielkiego nie zawali, a Vidić i Ferdinand zagrają jak za dawnych lat. Serb zasłużył prawdopodobnie na miano najlepszego indywidualnego występu tej rundy (ani jednego błędu w obronie! no i ta bramka). I choć Bayern i Barcelona zagrały bardzo do siebie podobnie, inne sposoby obrony zaprezentowały drużyny Simeone i Moyesa. Ekipa z Madrytu zachwycała świetnym przesuwaniem się po całej przestrzeni swej połowy, natomiast Szkot wolał zamknąć Bawarczykom całkowicie drogę do bramki, nie pozostawiając najmniejszej luki pomiędzy formacjami przed szesnastką i odcinając od piłek Thomasa Muellera. Dochodzą do tego (w końcu) przemyślane zmiany Moyesa i otrzymujemy Manchester, który faktycznie mógł się podobać. I cieszę się, że Moyes postawił na rozsądek, nie brawurę, co pozwala nam ze sporą dozą niepewności wyczekiwać przyszłotygodniowego rewanżu.

Ciężko stwierdzić, czy Czerwonym Diabłom sprzyjało szczęście, czy wręcz przeciwnie. Przecież Bayern tak często znajdował się w polu karnym rywala, a nie potrafił rozsądnie zakończyć akcji, choć okazji miał bez liku (Bayern oddał mniej celnych strzałów niż United). Jednocześnie Welbeck musiał wykończyć jedną ze swych dwóch wybornych okazji. Pluć sobie w brodę powinni więc obaj szkoleniowcy. 

No i bym zapomniał - wielkie brawa dla Phila Jonesa. Jeszcze będą mieli z niego pożytek na Old Trafford, a tak wszechstronny obrońca to w obecnym futbolu przecież skarb nieoceniony.

Paradoksalnie, w pierwszych spotkaniach ćwierćfinałów dowiedzieliśmy się bardzo wiele o każdym z zespołów, co spotęgowało uczucie, że tak na prawdę nie wiemy nic. Pytań przed rewanżami jeszcze więcej niż przed dwoma dniami, a (prawie) żadna odpowiedź nie wydaje się być całkowicie poprawna i wyczerpująca. I choć piłkarscy hegemoni pragną zawłaszczyć sobie je na stałe, piękno futbolu pojawia się po raz kolejny w zupełnie niespodziewanej postaci.

WL