poniedziałek, 31 marca 2014

Monachium wyjątkowe / Impresje weekendowe - 10

Impresje już po raz dziesiąty. Wow, sam jestem zaskoczony swoją regularnością. Im więcej wyświetleń tym większa motywacja. Oby tak dalej.

Stale podrzucam nowe teksty na Halftime, do którego śledzenia wciąż zapraszam, nie tylko fanów United. A jeśli ktoś poczułby się na siłach, każdy tekst jest mile widziany (formularz do wypełnienia na górze strony). Dziś o wyjątkowości Monachium w historii klubu z Old Trafford:

Monachium wyjątkowe

***

Wszyscy psioczą na te nasze polskie El Classico. A czego innego mogliśmy się spodziewać, gdy 3 ostatnie wiosenne pojedynki (grało się więc o znacznie większą stawkę niż jesienią) kończyły się wynikami 1:0. I od lat przewija się następująca prawidłowość: choć obie drużyny grają ostrożnie i prezentują podobny poziom, wygrywa ta w ogólnie lepszej formie. Tak też było i w tą sobotę, gdy teoretycznie Lech zaprezentował się lepiej (choć o tym, że był bliski osiągnięcia celu można powiedzieć o 2-3 sytuacjach, więc może bardziej pasuje tu słowo odważniej), to Legia, która tej wiosny jest drużyną lepszą, wyszła z tego starcia zwycięsko. Można zauważyć jakiekolwiek plusy w tym spotkaniu? Można, przede wszystkim wskazując na grę defensywną warszawskiej drużyny. Choć Broź nie był tak pewny, jak podczas poprzednich spotkań i został niemiłosiernie rozbujany przez Pawłowskiego (na mecz z Zawiszą powinien wrócić Bereszyński do pierwszego składu), ostatecznie Legia gola nie straciła. Co więcej, choć pozwoliła w drugiej połowie Lechowi na oddanie 13 strzałów, ledwie 2  z nich zmierzały w światło bramki. Wielka szkoda, że Vrdoljak, który zmotywowany przez przyjście nowego trenera prezentuje się lepiej niż dobrze w destrukcji, jest tak ograniczony przy rozgrywaniu piłki. Może to czas na Helio Pinto lub zdecydowane wprowadzenie do podstawowej jedenastki Daniela Łukasika? Tak, wiem, znacznie utrudnia to opaska kapitańska noszona przez Chorwata. A może jednak warto pomyśleć przyszłościowo?

To prawda - Mariusz Rumak nie wygrał ani jednego ważnego meczu. Wygrana w Warszawie wiosną 2012 roku do nich nie należy, Lech i tak znajdował się poza pucharami, a na trenerze Kolejorza znajdowało się o wiele mniej presji. A potem? Klops za klopsem i łatka "wiecznie drugiego". Nie zrozumcie mnie źle, to fakty. Faktem jest również to, że Rumak jako trener jest bardzo dobrym taktykiem, potrafiącym zmieniać styl swojej drużyny i przygotować odpowiednie ustawienie do konkretnego meczu (o czym świadczy chociażby sobotni szlagier, gdy Lech prezentował bardzo rozsądną grę pressingiem). Bardzo szybko też się uczy, o czym mówili jego trenerscy nauczyciele i co widać z rundy na rundę. Ale czy to trener odpowiedni do poziomu drużyny, jaki chce prezentować Lech? Może warto pójść drogą Wojskowych i poszukać perspektywicznego trenera, niekoniecznie "z nazwiskiem", za granicą. I nie przereklamowanego, pokroju Bakero, ale faktycznie szkoleniowca gotowego do odmiany wizerunku drużyny i wprowadzenia jej na salony. Piętno Berga coraz mocniej odciska się na Legii. A Lech powoli popada w stagnację...

A co do poziomu samego spotkania, ciężko łudzić się, że prawdziwy spektakl otrzymamy w ostatniej kolejce (Lech zagra ponownie w Warszawie z Legią, co jest już prawie pewne po porażkach Wisły i Ruchu i remisie Pogoni). Zabraknie mu rozmiaru gatunkowego, bo Legia kolejkę lub dwie wcześniej zdoła zapewnić sobie mistrzostwo. Będzie to więc mecz o pietruszkę. Ewentualnie o honor i drugie miejsce dla Kolejorza.



***

Oglądam mecz Udinese z Catanią. Antonio Di Natale zdobył gola głową z 3 metrów, gdy w polu karnym poza nim znajdowało się 3 zawodników drużyny z Sycylii. Co ciekawe, nie byli oni nim ani trochę zainteresowani. Czy tylko mi się wydaje, że akurat ten zawodnik w "szesnastce" wymaga szczególnej opieki? Może to on jest tak świetnym napastnikiem, że potrafił przemknąć niezauważenie pod samą bramkę? A może po prostu ci obrońcy byli tak głupi (choć całe spotkanie prezentowali się bardzo pewnie)?



***

Zaskoczyła mnie bierność Manchesteru City w ostatnich minutach spotkania z Arsenalem, a jeszcze bardziej fakt, że nie zostało to odpowiednio napiętnowane w mediach. Dlaczego tak uważam? Prosta matematyka. Gdyby City spięło pośladki i zdobyło na The Emirates 3 punkty, w przypadku zwycięstwa w dwóch zaległych meczach, miałoby w perspektywie nie dwu- (jak to klaruje się obecnie), a czteropunktową przewagę nad Liverpoolem, która nawet w przypadku porażki na Anfield Road, pozwoliłaby na utrzymanie Obywatelom prowadzenia w tabeli. A tak, nikt, ani Manuel Pellegrini, ani Jose Mourinho, nie wiedzą czego spodziewać się po The Reds. I jeśli Brendan Rodgers 13 kwietnia wyjdzie z tego pojedynku zwycięsko, The Citizens nie powinni mu zagrozić już do końca kampanii. Ale momencik, przecież Liverpool gra jeszcze z Chelsea...

I tu zabawa zaczyna się po raz kolejny! Załóżmy, że Liverpool pokonuje City i przegrywa z zespołem Mourinho. Jak będzie wtedy wyglądała tabela, zakładając, że pretendenci wygrają wszystkie pozostałe spotkania? Na czoło powróci Manchester City, lecz znajdzie się zaledwie punkt przed Chelsea, która o kolejny punkt wyprzedzać będzie Liverpool. Jeśli faktycznie wszystkie zespoły wygrałyby spotkania, w których byłyby faworytami, wniosek jest prosty - aby zdobyć tytuł, Liverpool musi wygrać i z The Citizens i z The Blues. Remis w spotkaniu z Londyńczykami sprawiłby, że do drużyny Pellegriniego podopiecznym Rodgersa zabrakłoby punktu. Natomiast, jeśli Liverpool przegra z Chelsea i potknie się City (które wcale nie ma przyjemnego kalendarza: starcia na Goodison Park i nieszczęsnym Selhurst Park), mistrzem zostanie ekipa Mourinho. Faktem jest, że ekipa ze Stanford Brigde szanse na tytuł ma teoretycznie najmniejsze, choć do pewności The Special One odnośnie przegranego sezonu jest jeszcze bardzo daleka droga. I nie dość, że daleka, to i wyboista. Finisz godny Hitchcocka, a gęsią skórka na myśl o zbliżających się kolejkach tego najlepszym dowodem.


***

Jeszcze wrócę do meczu w Udine: świetna parada 17-letniego bramkarza Zebr - Simone Scuffeta! Obiecuję Wam artykuł o "Nowym Buffonie". Z ręką na sercu, bo uwielbiam chłopaka.

***

I jeszcze króciutko o Juventusie, bo wczorajszy mecz z Napoli był dość specyficzny i wiele mówiący. Wniosek 1: Tevez jest bezcenny. To chyba nie wymaga tłumaczenia, a Pablo Osvaldo ledwie raz zdołał się zbliżyć do jego poziomu (przy strzale Lichsteinera). Wniosek 2: Pirlo powinien odpocząć. Gra co 3-4 dni wyraźnie daje się we znaki Il Professore i jeśli nie w meczu z Parmą, to chociaż w szlagierze z Neapolczykami powinien usiąść na ławce, gdy Stara Dama ma w perspektywie ciężkie starcie w Lidze Europy, na której Juventusowi bardzo zależy. I w czwartek prawdopodobnie Pirlo zacznie mecz od pierwszej minuty, a przy tym obciążeniu i w jego wieku, o kontuzję nie trudno, nie daj Boże taką, która wykluczyłaby go z mundialu. I wniosek 3: Juve nie posiada wartościowych zmienników, no może poza obroną. A szczególnie tyczy się to drugiej linii. Drogi Antonio, wybacz, ale jeśli Isla ma ratować mecze tej rangi, a Marchisio jest tak bezproduktywny, to coś tu jest nie tak. To taki średniej wielkości kamyczek do ogródka Pepe Marotty (dyrektora sportowego Juve), który będzie rósł do ostatniego dnia letniego okienka transferowego. Im szybciej uda mu się go wyrzucić, tym lepiej dla drużyny z Turynu.

A, jeszcze jedno w sumie. Skoro Vucinić jest niepotrzebny, to należy go sprzedać póki jest coś jeszcze wart.

***

No i będzie żarcik na koniec: Jest obrońca gorszy od obrońcy "z urzędu"? Tak, to obrońca Tottenhamu!

WL

PS Byłbym zapomniał, Sergio Ramos obchodził w ten weekend swoje 28 urodziny. Życzę mu mniej kartek, tych czerwonych w szczególności, choćby nie wiem, jak bardzo go cieszyły i kusiły.


poniedziałek, 24 marca 2014

All-Star Game (Impresje weekendowe - 9)

Ciesze się, że nie miałem wczoraj czasu po wszystkim, aby rozpocząć ten wpis, bo po takim spotkaniu człowiek musi odczekać pewien okres czasu, aby złapać oddech i spojrzeć na różne sprawy z dystansem. Mieliśmy do czynienia z ewenementem, biorąc pod uwagę futbol XXI wieku: obie drużyny zaprezentowały na wskroś ofensywny styl gry. Choć od punktu kulminacyjnego wywyższania skutecznej defensywy nad finezyjny atak (mundial 2010) piłkarski świat zrozumiał potrzebę ofensywnej gry, to mimo wszystko priorytetem większości zespołów obecnie jest to, by mniej goli stracić od przeciwnika, a nie by zdobyć więcej. Wczorajsze spotkanie jakby chciało zadać kłam tym teoriom - w wyjściowych "11" obu drużyn znalazł się wyłącznie jeden defensywny pomocnik o zadaniach stricte destrukcyjnych. Do gry bloków defensywnych moglibyśmy mieć wiele zastrzeżeń, lecz przyznajmy szczerze, kto o tym myśli, gdy formacje ofensywne urządzają nam cudowne widowisko. Bardzo słusznie porównał to spotkanie redaktor Stanowski do znanych zza Oceanu meczów gwiazd: koncentracja na grze w ataku, wielkie postaci światowego sportu, cudowna otoczka i spektakularne zagrania. Piękno futbolu w pigułce. Zaledwie dwugodzinnej, a jakże uzależniającej.

Co warto wspomnieć, gra defensywna podczas Gran Derbi była do tej pory zdecydowanie domeną Realu i to, jeśli zdołamy sięgnąć pamięcią, jeszcze przed erą Jose Mourinho na Santiago Bernabeu. Tak więc na bohaterów poprzednich spotkań kreowaliśmy Samiego Khedirę czy Pepe, a w takiej roli próbował sprawdzić Anceltotti jesienią Sergio Ramosa (z dość miernym skutkiem). I trzeba stwierdzić, umniejszając ciut wspaniałości wczorajszego pojedynku, że zlokalizowanego przed linią obrony destruktora w drużynie Los Blancos jednak zabrakło. Skutkiem tego było bezkarne hasanie Messiego, który urywając się parze stoperów nie znalazł upodobania ani Alonso, ani Modricia. I jak to on, uciekał co chwilę do środkowej strefy, gdzie niepilnowany otrzymywał masę podań i doskonale wiedział jak je wykorzystać. I gdy padnie pytanie, czy lepiej przylepiać Messiemu plaster czy puścić go wolno a skupić się na sobie, wczorajszy wynik pokazuje jednak, że plaster był zdecydowanie bezpieczniejszą opcją.


Poruszanie się Messiego i schemat otrzymanych podań
Na czerwono "strefa beztroski"

Defensywy obu zespołów miały swoje słabe punkty. W Barcelonie był nim Dani Alves, w Realu - Daniel Carvajal. Obaj mieli wpływ na to, że najjaśniejszymi punktami spotkania, a głownie pierwszej połowy byli Angel Di Maria oraz Iniesta. Argentyńczyk, jako bardzo ciekawa opcja pomocnika półśrodkowego, wyśmienicie wykorzystał swoje predyspozycje do gry na skrzydle i co i rusz urywał się na lewą stronę, gdzie schodząc do środka miejsce szykował mu Ronaldo. Wobec bierności obronnej Neymara i braku asekuracji ze strony środkowych pomocników, na pastwę losu zdany był Dani Alves, choć faktem jest, że sam powinien w wielu sytuacjach zachować się lepiej, przede wszystkim agresywniej. Z drugiej strony boiska kompletnie zagubiony pozostawał Carvajal, który niskiemu i przebiegłemu koledze z reprezentacji zostawiał wiele wolnego miejsca i fatalnie zaprezentował się w pojedynkach 1 na 1, ani razu nie odbierając skutecznie piłki rywalowi (7 prób).

Osobny akapit chciałbym poświęcić stoperom. I tu można zauważyć pewną prawidłowość: pary obu ekip składały się z zawodnika świetnego i fajtłapy. I tak w zespole z Katalonii bezsprzecznie najmocniejszym ogniwem defensywy był Pique, który zanotował ledwie jedno nieudane zagranie w obronie, 5 razy przejmował piłkę i co najważniejsze, uchronił bohatersko zespół przed utratą trzeciej bramki, a Benzemę pozbawił hat tricka. Jego odpowiednikiem po drugiej stronie boiska był Pepe, może nie tak spektakularny, ale równie skuteczny i bardzo rozsądny w swoich poczynaniach - co ważne w jego przypadku, grał czysto, a żółtą kartkę otrzymał po zamieszaniu w polu karnym. Na swe nieszczęście, tuż obok siebie mieli zawodników, których mogłyby charakteryzować antonimy użytych przed chwilą określeń. Mascherano fatalnie krył Benzemę, pozwalając mu znaleźć się w 6 (!) dogodnych sytuacjach strzeleckich. Ramos po raz kolejny nie udźwignął ciężaru gatunkowego spotkania i dwie jego błędne (chciałoby się powiedzieć, że idiotyczne) decyzje zadecydowały o dwóch straconych golach. Przede wszystkim należy mu się nagana za bezsensowny faul w polu karnym, ale warto zwrócić uwagę na jego zachowanie przy golu Messiego na 2:2. Hiszpan nie dość, że nie przypilnował przed polem karnym zawodnika wyznaczonego do krycia, pozwolił mu wbiec bezkarnie w "szesnastkę", gdzie znajdował się już za daleko, aby wybić piłkę, której nieporadnie usiłował się pozbyć Carvajal. Jawna ignorancja Ramosa wobec La Pulgi prawdopodobnie przesądziła o porażce Realu, gdyż wybiła Królewskich z uderzenia, gdy byli bardzo blisko zdobycia bramki powiększającej przewagę do 2 goli. I nic z tego, że 5 ze swoich 6 interwencji w meczu Sergio zaliczył na Argentyńczyku, gdy zabrakło tej najważniejszej. Natomiast zanotowana przez niego czerwona kartka stawia pod wątpliwość jego dalszą przyszłość jako stopera pierwszego składu, gdyż był to kolejny bezsensownie zarobiony kartonik (2 czerwony w tych rozgrywkach), który zniweczył trud całego spotkania w wykonaniu Królewskich. 

Jak to w meczach gwiazd bywa, wybrany powinien zostać także najbardziej wartościowy zawodnik spotkania. Zgodnie z tradycją nagrodę tę musi otrzymać zawodnik zwycięskiego zespołu, choć równie dobrze tytuł mógłby znaleźć się w rękach Di Marii. Gdy skupiamy się wyłącznie na Blaugranie, na pierwszy plan wysuwają się Messi i Iniesta, obaj niezwykle aktywni i konsekwentni, którzy swymi zagraniami przesądzili o wyniku spotkania. I choć skuteczniejszy był Argentyńczyk, tę nagrodę przyznałbym reprezentantowi Hiszpanii. Zdobył gola otwierającego wynik meczu, z piłką przy nodze znów pozwalał zapomnieć o bożym świecie (udane 6 z 7 dryblingów!), a prawdziwym kunsztem i doświadczeniem zachował się w polu karnym, gdy po faulu na nim podyktowano decydujący rzut karny. Potwierdza się po raz kolejny, że Iniesta to zawodnik stworzony do wielkich spotkań, co przy jego dobrej formie może być bardzo ważnym atutem Hiszpanów podczas Mistrzostw Świata. Wraz z nim zdaje się odżywać Xavi, o którym można w końcu bez wątpienia powiedzieć, że zagrał bardzo dobrze. Odpowiednio kontrolował tempo spotkania, szczególnie podczas gry w przewadze. W końcu widzieliśmy jego świetne zagrania do przodu, których przez większość spotkania brakowało Fabregasowi. A o jego klasie niech świadczy celność podań na poziomie 96%. 


Znakomitość Iniesty

Najbardziej rozczarowali ci, którzy jesienią zostali wystawieni na świecznik, a przed wczorajszym meczem znajdowali się już w cieniu.Ba, jeden z nich miał nie zagrać od pierwszych minut. Mowa oczywiście o kompletnie bezproduktywnych Bale'u i Neymarze. Kiedy Walijczyk starał się choć wypełniać założenia taktyczne i faktycznie, kilkukrotnie fajnie się zachował, to występ Brazylijczyka powinniśmy uczcić chwilą milczenia, gdyby nie jeden rajd, który odmienił losy meczu. O ironio, miało to miejsce w momencie, gdy do zmiany za niego gotowy był już Pedro. 

Choć swoją bramkę zdobył, to nie zabłysnął wybitnie Cristiano Ronaldo, dla którego było to drugie Gran Derbi całkowicie godne zapomnienia. Choć znajdował się pod grą i dobrze wykorzystywał swoją osobę do robienia miejsca partnerom z drużyny i mącenia w szykach obrony rywala, nie można powiedzieć o Portugalczyku, że było to jego dobre spotkanie. Nie do tego nas przyzwyczaił. Całe szczęście następne El Classico już za miesiąc i tam Ronaldo zrobi wszystko, aby zmazać plamę z poprzednich występów.

Nie odważę się prorokować dalszych losów tegorocznej kampanii w Premiera Division, bo wczoraj jeszcze mógłbym przysiąc, że to Real bez większych problemów powinien wygrać Wielkie Derby i pewnie zmierzać po końcowy sukces. Do walki po raz kolejny włączyło się Atletico i choć wydaje się, że nie będzie w stanie rozdawać kart z obecnej pozycji lidera, to pretendentom zdoła napsuć jeszcze wiele krwi. I mylił się Carlo Ancelotti, mówiąc, że do zdobycia tytułu konieczne będzie zdobycie 100 punktów w ligowej tabeli, co po wczorajszej porażce Realu stało się matematycznie niemożliwe przez żadnego z kandydatów. Ale nie osądzajmy włoskiego trenera Królewskich. Bo w końcu, kto mógłby się spodziewać takiego obrotu spraw?

WL


sobota, 22 marca 2014

Post-slaughter

Perfidnie skłamał swego czasu Jose Mourinho, mówiąc, że nie ogląda meczów swoich ligowych rywali. Właśnie, że ogląda i to bardzo uważnie. A najlepszym dowodem na to było dzisiejsze spotkanie, gdzie Chelsea podjęła Arsenal tak "gościnnie" jak uczynił to lekko ponad miesiąc wcześniej Liverpool Brendana Rodgersa. I jasne, że elementami wspólnymi pomiędzy tymi dwoma spotkaniami są i iście hokejowy wynik i bezwzględnie "gościnny" wyraz twarzy menedżera gospodarzy. Ale najważniejszym elementem była "gościnna" taktyka, którą (niemalże jestem tego pewien) Portugalczyk zapożyczył od Irlandczyka. Skądinąd bardzo słusznie, bo najlepiej wykorzystywać sprawdzone rozwiązania. Tak więc w pierwszych 20 minutach spotkania i The Blues wcielili się w postać rozjuszonego byka, tudzież spuszczonego ze smyczy wilczura i widząc przerażenie w oczach Kanonierów wystarczyło czekać na wyrok, który był jednoznaczny i nieunikniony.

I tak jak w rolę samca alfa w meczu lutowym wcielił się Jordan Henderson, odbierając najważniejsze piłki i napędzając bezpośrednimi podaniami akcje The Reds, tak dziś w buty "mózgu operacji" ubrany został Nemanja Matić, który obok pary Terry/Cahill i Edena Hazarda staje się najważniejszym elementem układanki Mourinho w rundzie rewanżowej. A kwintesencją gry Serba była przepiękna asysta, pozwalająca na zdobycie pierwszego gola w nowych barwach przez Mo' Salaha i usatysfakcjonowanie The Special One (ten dziś był wybitnie wybredny). Taki oto majstersztyk:




***

Swoją drogą, najważniejszym zagraniem meczu była dla mnie parada Petra Cecha (lub brak zimnej krwi Giroud, jak kto woli). Gdyby nie to, wszystko potoczyło by się zupełnie inaczej. No tak, ale to tylko gdybanie...

***

Wszyscy wokół ubolewają nad zepsutym jubileuszem Arsene'a Wengera, a Francuz wyrównał tym spotkaniem jeden z rekordów swojej bogatej kariery. Była to bowiem najwyższa (biorąc pod uwagę różnicę bramek) porażka jego drużyny. Wcześniej tak obfity wyczyn przydarzył mu się jedynie 3 lata temu na Old Trafford, wtedy było 8-2. Kończąc żarty z tego, który i tak swoje (nie tylko dzisiaj) wycierpiał, z całego serca życzę mu odnalezienia tej wymarzonej "dziesiątki. Mam nadzieję, że wtedy na Arsenal nie będzie już mocnych. Mam rację, monsieur?

A co do starszych panów, nie sposób nie wspomnieć o zdobywcy pierwszego gola - nieśmiertelnym Samuelu Eto'o. Zdobywając gole w pierwszych minutach spotkań i prosząc dziś o zmianę zaraz po wykonanym zadaniu, daje Kameruńczyk jasny sygnał, że spokojnie powinien zacząć pracować na pół etatu. Jemu samemu byłoby lżej, swą rolę by spełniał, a i dla "wątłego" budżetu The Blues stałoby się to olbrzymim wytchnieniem.

***

A co do głównych aktorów spotkania i strzelców bramek, gdy spojrzymy w papiery, może zlać nas zimny pot. Schuerrle - 23 lata, Hazard - 23, Oscar - 22, Salah - 21. I jeśli w odniesieniu do Eto'o mówimy "There's Country for Old Men", to strach wyobrazić sobie tą 4 w piłkarskim prime. No i Mourinho nie robił nas w konia tym razem, porównując Chelsea do źrebaka w wyścigu ogierów. Tylko dżokejem profesor.

***

Chelsea zdobyła w tym spotkaniu więcej goli, niż Arsenal oddał strzałów w światło bramki. Slaughter.

***

Wojtek Szczęsny przypomina nam, że każda okazja jest dobra na "Selfie":



***

Nad Andre Marinerem się już nie pastwię, wszyscy wokół zrobili to za mnie.

***

A kończąc optymistycznym akcentem, według mnie w przyszłym sezonie spotkania pomiędzy tymi drużynami będą najciekawszymi i najbardziej zaciętymi pojedynkami w Premier League. Źrebaczki Mourinho trochę podrosną, ale też będą bardziej przewidywalne, a Wenger będzie mógł w końcu wykorzystać pełny arsenał możliwości, dokupując do tego kilka solidnych armat, czyniąc z Arsenalu na powrót rzeczywistych Kanonierów. No i będzie musiał się zemścić, bo kto jak kto, ale Francuz jest wyjątkowo pamiętliwy.

WL




poniedziałek, 10 marca 2014

Schematy - fundament sportu drużynowego (impresje weekendowe - 8)

Nie znoszę oglądać piłkarskich potęg upadających i poniżanych. A obecny sezon niestety wybitnie obfituje w drużyny, które na to miano sobie zasłużyły. Bo w końcu nic nie jest wieczne, tym bardziej w sporcie. I jak żałośnie niewielka staje się w takiej sytuacji siła pieniądza, która, jakkolwiek wielka by nie była, ostatecznie niewiele zmienia. Cóż za absurd, bo w tym kryje się całe piękno sportu. Nie znoszę oglądania w tym sezonie Manchesteru United, nieznośnie irytuje mnie Barcelona, o dreszcze przyprawiają mnie gra i rezultaty Milanu. Widzę nieporadnych zawodników tych drużyn na murawie i wyobrażam sobie. Widziałem przecież ich wszystkich w pięknych momentach ich karier, gdy byli na boisku nie do zatrzymania, gdy gapiłem się w ekran telewizora, tudzież komputera, czekając na kolejne spektakularne zagranie. Oglądam obecne mecze ich drużyn i wyobrażam sobie tych samych zawodników grających jak wtedy. Wyobrażam sobie Messiego obiegającego linię obrony i Xaviego, który wciąż obserwuje go kątem oka i czeka na odpowiedni ułamek sekundy, by podać mu piłkę w momencie, w którym rywal nie będzie miał nic do powiedzenia. Wyobrażam sobie, bo wiem, że każdy z nich, czy to Messi, czy Kaka, czy Robin Van Persie są w stanie zrobić to, co robili przecież nie tak dawno temu. Dlatego tak wielki jest mój zawód, gdy zamiast cudownego zagrania, widzę nieporadność. I robię to bez względu na moje kibicowskie upodobania i sympatie, bo irytuje mnie to jako widza, świadomego umiejętności i marnowanego potencjału. Irytuje mnie jako człowieka, którego oczekiwania nie zostały spełnione.

Dlaczego o tym mówię? A to dlatego, że chciałbym zwrócić uwagę na bardzo istotny element, przez wielu bagatelizowany, przez innych przesadzany, a który działa najlepiej tylko wtedy, gdy połączymy charakter zawodnika z odpowiednią wolnością w poczynaniach, jednocześnie ograniczoną pewnymi ustaleniami. Dlatego jest to takie trudne i udaje się to osiągnąć ledwie garstce. Momentem w spotkaniu, gdy opisywaną w poprzednim akapicie nieporadność widać najmocniej, jest przejście wspomnianej drużyny do ataku. Zawodnicy docierają do 30 metra przed bramką rywala i... nagle stają jak ogłupieni. Ma to miejsce w prawie każdej sytuacji, także w kontratakach, lecz w ataku pozycyjnym widoczne jest to najwyraźniej. Przed drużyną staje najczęściej 8-osobowy mur (czasem gęstszy) i nie ma ona żadnego pomysłu jak go pokonać. W tym celu potrzebny jest ów element - schemat. Na nich opiera się cały współczesny futbol, ba, cały współczesny sport drużynowy (od stopnia zaawansowania schematów zależy stopień zaawansowania dyscypliny). Czy ktoś tego chce, czy nie chce.

Nie zgodzę się z wieloma ekspertami, szczególnie polskimi, że do grania w piłkę wystarczą tak zwane "serducho" i odpowiednie przygotowanie fizyczne. Zdecydowanie ułatwia to sprawę w przypadku drużyn o niskim poziomie wyszkolenia technicznego - to fakt, ale skrojenie optymalnych schematów i w takim przypadku nie jest rzeczą niemożliwą, o czym świadczy chociażby gra Hellasu Verona, Atheticu Bilbao, czy na naszym ligowym podwórku - Jagiellonii i Cracovii. Są także jednostki, które wagę tychże schematów przeceniają, zbyt ściśle opierając na nich swoją taktykę. Nie daje to zawodnikom dowolności zagrań, przez co nie wykorzystuje się w pełni ich potencjału, a także, co bardzo ważne, daje to możliwość łatwego rozszyfrowania drużyny i przygotowania się na wszystkie "niespodzianki", przygotowane przez rywala. Aby nie pozostać gołosłownym, takich drużyn również znajdziemy kilka: Napoli (wśród trenerów przewartościowujących taktykę i statystyki Benitez nie ma sobie równych), a w Anglii - Southampton (jasne, mają świetny sezon, ale ta drużyna ma dużo większy potencjał) czy Swansea.

Nie lubię w życiu (a w futbolu szczególnie) bylejakości, minimalizmu, braku chęci samodoskonalenia się. Drużyny opierające się wyłącznie na fizyczności reprezentują właśnie taką postawę. Nic dziwnego, że trenerscy wyrobnicy przeważnie zatrudniani są w drużynach walczących o utrzymanie, gdyż wyszarpanie tych kilku punktów jest minimum futbolowej przyzwoitości. A co potem? Przeważnie stara bieda - środek tabeli. Wyjątkiem jest tu Śląsk Wrocław pod batutą Oresta Lenczyka, który po wyciągnięciu Wrocławian ze strefy spadkowej, w kolejnym sezonie sięgnął po mistrzostwo kraju. Nestor polskich trenerów jest jednak postacią niezwykłą, którego metody treningowe są niczym Enigma, choć nie zawsze skuteczne. Poza tym, ówczesny sezon w Ekstraklasie był szalony - wyjątek potwierdzający regułę.

Aby walczyć o najwyższe laury wprowadzenie schematów do gry zespołu jest koniecznością. W swoich założeniach dotyczą one od 2 do maksymalnie 5 zawodników - wynika to z praktyki, gdyż ciężko jest zaplanować ruch większej liczby zawodników naraz ze względu na konieczność poszerzenia pola gry. Prawdę mówiąc "planować" to dość niewdzięczne słowo, gdyż schematy nie mają na celu wytyczania linii biegu czy nakazania konkretnych ruchów w konkretnej akcji, a wypracowanie w zawodnikach odpowiedniego stylu poruszania się, aby lepiej odnajdywali się na placu gry. Jedyną drużyną, co nie będzie żadnym zaskoczeniem, która wykorzystuje większą liczbę zawodników w niektórych zorganizowanych akcjach jest Bayern Monachium. U Pepa Guardioli w przenoszenie piłki pod pole karne przeciwnika zaangażowany jest cały zespół. Tak to wygląda w praktyce (nie wątpię, że ten obrazek widzieliście już wielokrotnie):


Takie ustawienie całego zespołu wynika z nieustannej pracy całego zespołu, gdyż każdy z 10 zawodników musi być w ruchu. Swoją drogą, podobnie wyglądają główne założenia najlepszych zespołów w innych sportach drużynowych - przykładowo Miami Heat (mistrzowie NBA z ostatnich 2 sezonów). Gdy piłka trafia w ręce lidera drużyny - Lebrona Jamesa, cała drużyna, w zależności od jego zachowania, wykonuje serie ruchów mających na celu wykreowanie pozycji pozwalającej na podanie piłki. Ciekawa sprawa, polecam zaobserwowanie w praktyce. Ta sytuacja w sposób wzorcowy ujawnia główne założenie tworzenia schematów - wykreowanie lidera na boisku. Nie jest to jedna postać, zmienia się ona w zależności od strefy boiska. W środku pola jest to rozgrywający o znakomitym przeglądzie pola (chociażby przedstawiony Lahm), w strefach bocznych - szybki skrzydłowy bądź dośrodkowujący, a przed polem karnym przeciwnika najczęściej ofensywny pomocnik lub para napastników (tu znakomity przykład stanowili, a propos początku tekstu, Rooney i Van Persie w epoce Sir Alexa Fergusona). Dany lider po otrzymaniu piłki ma możliwość rozdysponowania jej w najlepszy sposób, co często wiąże się z uruchomieniem kolejnego schematu, bądź złamanie założenia, co ma wywołać zamieszanie w strefie obronnej rywala. Zdolni do tego są jednak gracze o świetnym dryblingu bądź nietuzinkowych podaniach.

W każdym schemacie decydujący jest lider i to jego umiejętności decydują o powodzeniu akcji, tak więc schematy tworzone są w oparciu o jego naturalne walory. Dzieje się tak również w przypadku większości zawodników w nie zaangażowanych - wykorzystywane są największe zalety w grze danego piłkarza, a przede wszystkim naturalne zachowania na boisku, które dany gracz prezentuje od najmłodszych lat. Z biegiem czasu coraz trudniej jest zmienić w nim te nawyki. I tu docieramy do sekretu odpowiedniego kompletowania drużyny. W większości przypadków danego zawodnika nie zatrudnia się w drużynie od tak. Musi on reprezentować odpowiednie walory, by odnaleźć się w ustalonych przez trenera uprzednio schematach. Inaczej rzecz się ma z pojawieniem się w zespole nowego lidera, gdyż związane jest to bardzo często z zaplanowaniem nowych zagrań, przystosowanych do nowego gracza. Między innymi z tego powodu transfery najlepszych zawodników tak często dokonywane latem.

Jak mawia słynne piłkarskie powiedzenie: "Bez biegania nie ma grania". W istocie rzeczy, na tym opierają się wszystkie piłkarskie schematy. Nieustanny ruch jest konieczny, by zaskoczyć obronę rywala. Nieważne, czy będzie to dwóch szybkich skrzydłowych wybiegających do kontry (co też jest schematem), czy wymienność pozycji kilku zawodników w środku pola. Bez ruchu nie istnieje ofensywa, a bez ofensywy nie można myśleć o zwyciężaniu. Brak ruchu cechuje grę wszystkich trzech drużyn wymienionych na początku tekstu. Stworzenie schematów jest możliwe w każdym zespole, szczególnie w tych z piłkarskich salonów, gdzie aż roi się od graczy niewłaściwie wykorzystywanych. Wypracowanie odpowiednio działających boiskowych schematów jest wyznacznikiem jakości danego szkoleniowca. Czy należy już teraz zwalniać Gerardo Martino? Póki istnieją przesłanki świadczące o poszukiwaniu przez trenera odpowiedniej gry zespołu przez korygowanie schematów, nie powinno się tego robić. Jeśli dana niemoc powtórzy się wielokrotnie, będzie to sygnał do zmian. Póki co, moim zdaniem, powinno zaczekać się do okna transferowego i dać trenerowi szansę na skorygowanie błędów i uzupełnienie składu według własnego pomysłu.

Brak ruchu i stosowania schematów był także główną przyczyną porażki Reprezentacji Polski w meczu ze Szkocją. Ale to nie wymaga chyba specjalnego komentarza...

"Bez biegania nie ma grania. Faken, zapisz to!"
~ Adam Nawałka

WL



poniedziałek, 3 marca 2014

Impresje weekendowe (7)

Pomijając przykre wydarzenie ze stadionu przy Łazienkowskiej w Warszawie, miniona niedziela była prawdziwym świętem futbolu i demonstracją jego piękna w pełnym wymiarze: od wielkich starć, przez łzy przegranych, wznoszone wzwyż trofea, kontrowersyjne decyzje sędziów i co najważniejsze, crème de la crème - przepiękne bramki. Gdy po spotkaniu w finale Football League Cup sądziłem, że nic lepszego w dniu dzisiejszym przydarzyć się nie ma prawa (a jak wiemy, w perspektywie były niesamowite potyczki), tym większa była moja radość i podniecenie przy oglądaniu kolejnych meczów, ani trochę nie ustępujących poziomem poprzednim. Po takim dniu pisanie tego bloga jest czystą przyjemnością!

Wszystko zaczyna się na Wembley?

Manuel Pellegrini bez wątpienia należy do ścisłego topu wśród trenerów nie tylko pracujących na Wyspach, ale i tych na całym świecie. To pewne. Po czym to jednak możemy wywnioskować? Po świetnym stylu gry jego drużyn? Po awansie z średniakami do półfinału i ćwierćfinału Ligi Mistrzów? Po świetnej pracy z młodzieżą? Po umiejętności adaptacji w różnych futbolowych środowiskach? Naturalnie, wszystkie te aspekty mówią wiele o chilijskim szkoleniowcu. Gdy spojrzymy jednak w najważniejszą rubrykę w piłkarskim CV, a właściwie na medale znajdujące się w domu trenera, czy trofea pozostawione przez niego w klubowych gablotach, do dnia wczorajszego znaleźlibyśmy wyłącznie stertę kurzu (bo czym jest Puchar Intertoto zdobyty w 2004 roku?). Przyczyn takiego stanu rzeczy też z pewnością znaleźlibyśmy wiele, wśród których na pierwszy plan bez wątpienia przebijałby się brak szczęścia w najważniejszych sytuacjach. Bywa, ale nie można mieć pecha bez końca. Coraz grubszymi nićmi przyszywana była do Pellegriniego łatka trenera bez zmysłu zwycięzcy. A wiemy, co jest faktyczną istotą sportu. A wybitny trener pozbawiony umiejętności zwyciężania jest niczym Giacomo Casanova bez... no, wiadomo. Bezużyteczny. Tym większa była radość Chilijczyka po wzniesieniu w górę w dniu wczorajszym Pucharu Ligi Angielskiej.

A jest to trofeum bardzo specyficzne, którego faktyczną rangę trudno sprecyzować. Jedni, jak Arsene Wenger całkowicie je bagatelizują nie tylko słowem, mówiąc o "bezwartościowym tytule", ale i decyzjami, bo to w tych rozgrywkach w dorosłym zespole debiutowała większość graczy, a wśród nich wielkie gwiazdy Kanonierów. Innego zdania był Sir Alex Ferguson nazywając z pewnym przekąsem w odpowiedzi do słów Francuza trofeum "garnkiem wartym zwyciężenia". Ważnym wyznacznikiem są na pewno kibice, bo z powodu byle "garnka" nie zajmowaliby do ostatniego miejsca 90-tysięcznika. Dla nikogo jednak ten tytuł nie miał znaczenia tak wielkiego, jak dla Chilijczyka właśnie. I najbardziej znamienny jest w tym miejscu przykład Jose Mourinho, który od tego wydarzenia po równie spektakularnym finale przeciwko Liverpoolowi rozpoczął swą zwycięską krucjatę na Wyspach. Choć Liga Mistrzów wydaje się być nie do uratowania, to ten tryumf powinien dać wielki zastrzyk motywacji drużynie z Etihad Stadium do końca sezonu.

Wielkie pochwały należą się również pokonanym, którzy swoim poziomem zdecydowanie dostosowali się do ciężaru gatunkowego spotkania. Odważna i pewna siebie gra w ataku w połączeniu z niezwykle solidną i ciężką pracą w defensywie (tu przede wszystkim ukłony przed Lee Cattermole'm harującym jak wół pomiędzy formacjami rywala) przynosiły nadzwyczajnie skuteczny efekt przez 55 minut. Decyzja o ściągnięciu z placu gry zarówno jego, jak i wcześniej Adama Johnsona przesądziła o wyniku spotkania. Gustavo Poyet, co prawda nie ustrzegł się błędów, ale coraz odważniej udowadnia swoją wartość na piłkarskich salonach i choć największe bitwy (ćwierćfinał FA Cup i walka o utrzymanie) jeszcze przed nim, po dotychczasowych sukcesach z pewnością nie stoi na straconej pozycji.




Na pełnych obrotach

Zamachu na El Clasico ciąg dalszy. Pierwsza próba nie zachwyciła, bo taktyczne "szachy" panów Simeone i Martino usatysfakcjonowały wyłącznie ich obu, a po wielkich zapowiedziach w ustach kibiców pozostał wyłącznie niesmak po aż nadto pobudzonych kubkach smakowych. Co się odwlecze to nie uciecze, gdyż w niedalekiej perspektywie znajdowały się derby Madrytu, co do których oczekiwania znacznie wzrosły po środowym popisie Królewskich na Veltins Arenie. I obie drużyny tym wymaganiom sprostały wybitnie.

O ile forma Realu nie podlegała najmniejszej dyskusji, to postawa drużyny Argentyńczyka stała pod ogromnym znakiem zapytania po niedawnych ligowych blamażach. Co najważniejsze, Simeone zaufał swojej drużynie i wypracowywanemu od początku sezonu stylowi, nie bawiąc się w taktyczne gierki, a prezentując pełny arsenał swoich możliwości. Nie zawiódł go przede wszystkim Diego Costa, który powoli wraca do dyspozycji z pierwszej części sezonu i powinien wczorajszy występ podkreślić trafieniem do siatki. Przede wszystkim był niesamowicie zmotywowany, na co wpływ miała bez wątpienia chęć wywalczenia miejsca w podstawowym składzie reprezentacji przed nadchodzącym debiutem. Nie dał się stłamsić, jak w spotkaniu Pucharu Króla, przez Pepe i Ramosa, ale trzymając emocje na wodzy hiszpańskiego stopera kilkukrotnie wręcz ośmieszył. Atletico brakowało przede wszystkim partnera dla Gabiego w środku pola. Kapitan Los Colchoneros zagrał niezwykle pewnie, ale tego samego nie można powiedzieć o jego partnerze - Mario Suarezie, który na dodatek miał znaczący udział przy straconej bramce na 2:2. W pewnym stopniu zawiódł także Arda Touran, choć do protokołu zapisał się bardzo rozsądną asystą do Koke, który w przeciwieństwie do meczu z Barceloną, zagrał bardzo dobre spotkanie, nie tracąc głowy w polu karnym rywala i angażując się w grę obronną.

W zespole Carlo Ancelottiego zabrakło w dniu wczorajszym na boisku lidera, zawodnika który uspokoiłby grę drużyny. Mowa tu przede wszystkim o środku pola, gdyż w pierwszej połowie, poza początkowym kwadransem, rzadkim obrazkiem byli gracze w białych koszulkach w pobliżu Thibaut Courtois'a. Działo się tak dlatego, że gracze osławionego tercetu Bale-Benzema-Cristiano bardzo rzadko mieli piłkę przy nodze, a często musieli się po nią cofać aż w okolicę linii środkowej boiska. Nikt specjalnie nie kwapił się do wzięcia odpowiedzialności za losy drużyny: Xabi Alonso postanowił skupić się na zadaniach obronnych, Di Maria nie potrafił przedrzeć się przez drugą linię Atletico, a Modrić był bardzo dobrze kryty i zbliżając się pod pole karne rywala miał coraz mniej czasu i miejsca na dokładne zagranie. Dopiero w drugiej części spotkania, gdy szyki obronne drużyny Simeone lekko się rozluźniły, a sam Chorwat otrzymał do pomocy grającego przed nim Isco, który świetnie sprawdził się w roli łącznika między Luką a Ronaldo i Bale'm, Real rozwinął skrzydła. Szkoda, że tak późno. No i może zabrakło jeszcze Jese, ale jego "prime" dopiero nadchodzi.

A Ramos faulował. Ewidentnie.



Kto podskoczy Juve?

Mogłoby się wydawać, że to już nudne. 11 punktów przewagi nad drugim zespołem to sprawa całkowicie przesądzona, a tam gdzie pojawia się Juventus, rywale tracą wszelką nadzieję. Dlatego ja o czym innym. I też nie o Milanie, który być może zagrał najlepsze spotkanie w tym sezonie i bramka niewątpliwie Rossonerim  się należała, ale niczego nowego nie pokazał. Jedyną refleksję chciałbym poświęcić Taarabtowi, który do Serie A wszedł z wielkim przytupem i bez żadnych kompleksów. Choć jest ledwie wypożyczony, to już zapracował sobie na wykupienie kontraktu, byle utrzymał do końca sezonu przyzwoity poziom. Dobrze rozumie się z Clarencem Seedorfem i może być kluczową postacią na San Siro na lata. Jest to też pierwsze wielkie wyzwanie przed młodym trenerem - rozwinąć ten talent na miarę potencjału. 

Przejdźmy jednak do sedna. Skupić się chciałbym na wyśmienitym duecie, który udało się skonstruować Antonio Conte - dwójce Tevez-Llorente. Jest to para niezwykle urokliwa, przywołująca na myśl dawne lata na Półwyspie Apenińskim, kiedy to połączenie wysokiego z niskim było kluczem do sukcesu i priorytetem dla każdego zespołu. Niewątpliwie, w swoich decyzjach taktycznych trener Juventusu powraca do korzeni calcio. Znajdziemy tu wszystko: trzech stoperów, przebojowych skrzydłowych, wybitnego rozgrywającego. Brakowało mu tylko tego jednego elementu - pary napastników. Choć sam Conte twierdzi, że zdecydowanie preferuje 4-3-3 i jeśli dane mu będzie dalej pracować w Turynie to będzie dążył do tego ustawienia, to wciąż trzyma się tego, co najskuteczniejsze. Mało kto spodziewał się, że para dwóch piłkarskich wyrzutków odnajdzie tak silną chemię pomiędzy sobą, a wielu wyśmiewało przyzwolenie Tevezowi na grę z mityczną "10" na plecach, nazywając go "bohaterem z przymusu". A to właśnie on pewnie kroczy po pierwszy od 2008 roku tytuł króla strzelców dla Bianconerich. A wraz z Hiszpanem tworzą jedną z najskuteczniejszych, a według mnie, najlepiej współpracującą parę napastników tego sezonu (układ Suarez-Sturrigde nie zawsze działa w obie strony). Gdy jeden nie daje rady przebić się z piłką przy nodze przez obronę rywala, o zagrożenie z powietrza zadba ten drugi. Gdy gracze Starej Damy zdecydują się na grę długimi podaniami, piłka zgrana przez wyższego momentalnie trafia pod nogi niższego i stwarza zagrożenie. Gdy jeden przebojem wdziera się w pole karne, drugi odnajduje lukę w ustawieniu rywala i pakuje z bliska do bramki. A o ich sile boleśnie przekonali się na San Siro. Panowie, gratulacje!



A na deser - to, co kochamy najbardziej - przepiękne bramki. Która najlepsza? Zadecydujcie sami! Ankieta na górze strony.

Yaya Toure 


Leo Messi


Gabi


Christian Benteke


Carlos Tevez


WL