czwartek, 3 kwietnia 2014

Wiemy, że (prawie) nic nie wiemy

I jak tu ich nie nazwać inaczej niż "Ośmiu wspaniałych". Odnoszę się do dzisiejszego tekstu Michała Okońskiego, który wprawdzie wskazywał na zawodników, a ja chciałbym to stwierdzenie odnieść do ćwierćfinalistów rozgrywek o Puchar Mistrzów. Najbardziej podoba mi się w tym wszystkim to, że pierwsze mecze wskazały pohybel wszystkim piewcom teorii spisowych na temat "podgrzewanych piłeczek". Spójrzmy na potencjalnych półfinalistów: PSG, Bayern, Real, Atletico. Półfinał Ligi Mistrzów bez Mourinho i Barcelony razem? Ostatni raz, uwaga, w sezonie 2008/2009. A ostatni półfinał bez nikogo z nich - 2002/2003.

Dobrze, macie chwilę na pozbieranie szczęki.

I co najciekawsze, w parach, w których rzekomo każda miała klarownego faworyta, ów faworyt jest faktycznie jeden. I choć boję się, że zostanę potraktowany przez Jurgena Kloppa niczym dziennikarz stacji ZDF, to zespół ten jest już pewny półfinału i nazywa się Real Madryt. W pozostałych trzech dwumeczach wszystko jest możliwe. Czy Borussie powinniśmy również zaliczyć do grona tych "Ośmiu"? Naturalnie, bo choć sukces na Bernabeu był odległy jak powrót Gundogana do meczowej dyspozycji, ekipa z Dortmundu nie ugięła się całkowicie pod jarzmem Królewskich i przez więcej niż połowę spotkania była w stanie prowadzić równorzędną batalię z rywalem, dochodząc do sytuacji bramkowych. Co znamienne, Borussia straciła dwa gole w początkowej fazie meczu, co w jej poprzednim wcieleniu - lub jak kto woli - wcieleniu "zdrowym", było sytuacją nie do pomyślenia. To Żółto-czarni rzucali się na rywala z cieknącą śliną i wzrokiem mordercy, nie pozwalając rywalowi nawet na danie pretekstu do popełnienia błędu pod własną bramką. Nie ma w Borussii instytucji, która by we wczorajszym spotkaniu nie zawiodła. Każdy zabrał ze sobą z Madrytu mniejszy lub większy worek grzechów i grzeszków. A szkoda, bo znając osławione już problemy Realu na niemieckich boiskach (i niech nas nie zwiedzie pamiętne starcie z Schalke sprzed miesiąca), z Lewandowskim w składzie zawodnicy Kloppa mieliby sporo do powiedzenia.

A Real stara się zrobić wszystko by dać kibicom moment wytchnienia w bezustannych gwizdach słyszalnych na Santiago Bernabeu po porażce w Gran Derbi i późniejszym klopsie w Andaluzji. By the way, świetnie sytuację opisuje prosto ze stadionu Realu Rafał Lebiedziński w swoim felietonie dla "Weszło" - "Życie jak w Madrycie. Prawo Bernabeu" .Co było widać gołym okiem, murawę gryzł i drapał paznokciami każdy zawodnik Los Blancos z Pepe na czele, okrzykniętym Królem Wieczoru na Twitterze. O swej słabej ostatnimi czasy dyspozycji dali zapomnieć Dani Carvajal (osiem odbiorów, trzy przejęcia, blok, trzy wślizgi, dwa wybicia piłki głową) oraz Isco (95 procent celnych podań, 5 udanych dryblingów, bramka, a to wszystko poparte solidną postawą w obronie), co bezsprzecznie potwierdza, że Królewscy jadą do Niemiec po swoje, a wymarzona Decima zaczyna pachnieć coraz intensywniej.



Tak, jakby nie patrzeć, to gdyby do półfinału dostały się faworyzowane zespoły, Jose Mourinho z każdym z rywali miałby interes do załatwienia i w każdym starciu znalazłby się znaczący podtekst. Real - rozliczenie z poprzednimi podopiecznymi, Barca - odwieczny wróg Portugalczyka, Bayern - starcia Jose konta Pep ciąg dalszy. A tu nagle okazać się może, że we wspomnianej fazie zabraknie głównego zainteresowanego tego akapitu. I powiedzmy sobie szczerze, że wszystko to będzie jak najbardziej sprawiedliwe. Gdyby nie jeden z niewielu błędów lidera obrony Paryżan - Thiago Silvy, czyli podyktowany rzut karny, Chelsea dostałaby bęcki porównywalne z dortmundzkimi. Fakt, gdybanie, bo karny padł jednak przy fatalnym momentum gry drużyny Laurenta Blanca, to jest to ważne spostrzeżenie. I wtedy, wszystko byłoby już przesądzone. A tak, szansa dla Mourinho jest i to całkiem spora, bo 2:0 na Stamford Bridge The Blues są w stanie zaaplikować każdemu. Choć na razie nastroje są dość minorowe, a twitterowe żarty jak najbardziej słuszne: jedni wypominają Portugalczykowi, że poprzednim razem Roman Abramowicz pożegnał się z nim także po 3 porażkach w 4 spotkaniach, drudzy natomiast obracają wobec autora słowa skierowane do Arsene'a Wengera, nazywające go "specjalistą od przegrywania". Chelsea w tym sezonie ani razu nie była tak bezbarwna jak obecnie, a przypomnijmy, że to wszystko dzieje się w pobliżu masakry zafundowanej Arsenalowi. I bądź tu mądry: które oblicze The Blues jest prawdziwe?

Wielkie uznanie kieruję natomiast w stronę całej drużyny z Parc des Princes. Praktycznie bezbłędni, choć nie wszyscy, po których byśmy tego oczekiwali (Ibra, Cavani, Verratti) - błyskotliwi. Dream Team z Serie A na paryskiej emigracji świetnie radzi sobie w obecnych rozgrywkach i śmiem twierdzić, że żaden rywal im obecnie nie straszny i coraz pewniej sięgają palcami pułapu na którym znajdują się faworyci tegorocznej edycji Champions League. Nikt tak na prawdę nie wie, czego spodziewać się po zawodnikach z Paryża, a że istnieje dla nich życie bez Ibry udowodnili już wczoraj. Atutem, który stawia ich zespół na równi z Bayernem, jest wyrównana - niekoniecznie szeroka - ale wyrównana ławka rezerwowych. Zdjęcie Ibry? Żaden problem! Lucas na skrzydło, Cavani na szpicę. Cabaye oraz Pastore wcale nie zaprezentowali się gorzej od graczy z podstawowego składu. Ciężki orzech do zgryzienia przez The Special One, by nie skończyć europejskich pucharów na przeciwległej prostej ostatniego okrążenia, wypadając jeszcze przed końcowym wirażem.


To, co najbardziej zaskakujące miało miejsce jednak we wtorek. Na Old Trafford oczywiście, ponieważ w spotkaniu na Camp Nou, choć dużo ciekawszym, dostaliśmy jednak scenariusz odgrzewany w tym sezonie już po raz czwarty, a mamy w perspektywie jeszcze dwa takowe smakołyki. Patrząc na tegoroczne wyniki starć Barcelony z Atletico widzimy dwukrotnie powtarzające się rezultaty: 0:0 oraz 1:1. A co jeśli jeden z tych rezultatów powtórzy się i w rewanżu na Estadio Calderon? Zwyciężą gospodarze lub zadecydują karne. A jeśli ponownie otrzymamy powtórkę z rozrywki, tym razem w ostatniej kolejce La Liga? Przy przejściu bez uszczerbku przez 6 kolejek - także końcowy tryumf Los Colchoneros. I ma całkowitą rację Diego Simeone grając na remis, gdyż ostatecznie może on przynieść sukces, nawet przy takiej furze szczęścia, jaka towarzyszyła kapitalnej bramce Diego. Barca grała swoje spotkanie, grała świetnie, główny dyrygent Iniesta rozkręca się coraz bardziej i to on był jednocześnie największym wygranym (udowadnia formę przed mundialem) i przegranym (brak gola, ledwie remis) spotkania. Jednak i jego ataki wytrzymał biało-czerwony mur. Choć stracił bardzo ważną cegłę, to gdy Diego Costa był jeszcze na murawie, dokonał rzeczy równie istotnej i spektakularnej co jego imiennik swym golem - mianowicie, pozbył się Gerarda Pique z rewanżu. 

Wybaczcie, ale taka mała dygresja: starcie to spowodowało spięcie między zawodnikami, które może mieć dalsze losy w reprezentacji podczas pobytu w Brazylii. Budowana przez ostatnie lata reprezentacyjna tolerancja między graczami Realu i Barcelony (zauważmy, że w Gran Derbi Hiszpanie starają się być wobec siebie uczciwi) może zostać zakłócona właśnie przed Costę. A wiemy, jak istotna jest dla hiszpańskiej kadry dobra atmosfera.

Dobra, wracamy do rzeczywistości. 

Choć o jakiej rzeczywistości mówimy, gdy widzimy rezultat z Old Trafford. Szczypiemy się - nie działa, a wynik wciąż niezmienny. Oglądamy spotkanie i otwieramy szeroko oczy - przecież Welbeck powinien zdobyć jeszcze dwa pewne gole! I co powiedzielibyśmy wtedy? Ale to znowu gdybanie. Niesamowite jak urósł apetyt po jednym spotkaniu. 

Manchester United miał tylko jeden faktycznie słaby punkt w tym spotkaniu - Fellainiego. Tylko jeden, bo kto by się spodziewał po obecnym sezonie, że Buttner nic wielkiego nie zawali, a Vidić i Ferdinand zagrają jak za dawnych lat. Serb zasłużył prawdopodobnie na miano najlepszego indywidualnego występu tej rundy (ani jednego błędu w obronie! no i ta bramka). I choć Bayern i Barcelona zagrały bardzo do siebie podobnie, inne sposoby obrony zaprezentowały drużyny Simeone i Moyesa. Ekipa z Madrytu zachwycała świetnym przesuwaniem się po całej przestrzeni swej połowy, natomiast Szkot wolał zamknąć Bawarczykom całkowicie drogę do bramki, nie pozostawiając najmniejszej luki pomiędzy formacjami przed szesnastką i odcinając od piłek Thomasa Muellera. Dochodzą do tego (w końcu) przemyślane zmiany Moyesa i otrzymujemy Manchester, który faktycznie mógł się podobać. I cieszę się, że Moyes postawił na rozsądek, nie brawurę, co pozwala nam ze sporą dozą niepewności wyczekiwać przyszłotygodniowego rewanżu.

Ciężko stwierdzić, czy Czerwonym Diabłom sprzyjało szczęście, czy wręcz przeciwnie. Przecież Bayern tak często znajdował się w polu karnym rywala, a nie potrafił rozsądnie zakończyć akcji, choć okazji miał bez liku (Bayern oddał mniej celnych strzałów niż United). Jednocześnie Welbeck musiał wykończyć jedną ze swych dwóch wybornych okazji. Pluć sobie w brodę powinni więc obaj szkoleniowcy. 

No i bym zapomniał - wielkie brawa dla Phila Jonesa. Jeszcze będą mieli z niego pożytek na Old Trafford, a tak wszechstronny obrońca to w obecnym futbolu przecież skarb nieoceniony.

Paradoksalnie, w pierwszych spotkaniach ćwierćfinałów dowiedzieliśmy się bardzo wiele o każdym z zespołów, co spotęgowało uczucie, że tak na prawdę nie wiemy nic. Pytań przed rewanżami jeszcze więcej niż przed dwoma dniami, a (prawie) żadna odpowiedź nie wydaje się być całkowicie poprawna i wyczerpująca. I choć piłkarscy hegemoni pragną zawłaszczyć sobie je na stałe, piękno futbolu pojawia się po raz kolejny w zupełnie niespodziewanej postaci.

WL



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz