niedziela, 26 stycznia 2014

Impresje (tenisowe) weekendowe (3)

Co jakiś czas przychodzi taki turniej wielkoszlemowy, który całkowicie odmienia bieg tenisowej historii. Kilka przykładów z najnowszej historii. Wimbledon 2004 - zwycięstwo "back-to-back" Rogera Federera nad Andym Roddickiem po niezwykle emocjonującym meczu, potwierdzające początek supremacji Szwajcara. Wimbledon 2008 - pierwsze wielkoszlemowe zwycięstwo Rafaela Nadala poza Paryżem, po kolejnym niezwykle ekscytującym, zmiennym i przerywanym przez opady deszczu finałem, a co najważniejsze - nad Federerem. Australian Open 2011 - symboliczny kres epoki Federera, po pokonaniu w półfinale przez atakującego 1-sze miejsce w rankingu Novaka Djokovicia; turniej rozpoczynający cudowny rok w wykonaniu Serba. Australian Open 2012 - ukoronowanie roku pojedynków na linii Nadal - Djoković niesamowitym finałem sprawiającym wrażenie, że duopol tych dwóch tenisistów może zawładnąć światowym tenisem na lata. Wimbledon 2013 - Andy Murray, na przekór wszystkim, choć po szalonym turnieju, przywraca brytyjskie panowanie na kortach Wimbledonu i sam zapisuje swe nazwisko złotymi zgłoskami na kartach historii.

Po przeanalizowaniu drabinki turniejowej tegorocznego Wielkiego Szlema Azji i Pacyfiku możemy odnieść wrażenie, że to kolejny kamień milowy, zwieńczony zwycięstwem nowego "wielkiego" męskiego tenisa - Stana Wawrinki. Czy faktycznie powinniśmy nadawać aż tak wielką rangę temu wydarzeniu?



Bez wątpienia niezwykle znaczący jest fakt, że po raz pierwszy od września 2009 roku po raz pierwszy zostało obalone panowanie tzw. "wielkiej czwórki", jeśli możemy o takowej jeszcze mówić. Ostatni raz dokonał tego Juan Martin del Potro, choć był to wyłącznie chwilowy wyskok, gdyż w kolejnym turnieju odpadł już w 4 rundzie i od tamtej pory nie zdołał awansować do finału. Przed nim, ostatnim, który tego dokonał, był jeszcze przed nastaniem ery pojedynków Federera z Nadalem - Marat Safin, a miało to miejsce właśnie w Melbourne, na początku 2005 roku. Szmat czasu, prawda? To właśnie świadczy o wyjątkowości sukcesu Wawrinki, lecz nie traktujmy tego jako wyznacznika żadnego nowego trendu. Mieliśmy do tej pory do czynienia z przesłankami, że moment wielkiej chwały dla Szwajcara nadejść musi. Była to choćby dramatyczna "pięciosetówka" z Djokoviciem, w ubiegłorocznym ćwierćfinale w Melbourne, czy pierwszy półfinał w karierze na Flushing Meadows, gdzie po raz kolejny wgryzał się w serbskiego dominatora, lecz ten urwał mu się, wygrywając niesamowitego tie-break'a i lepiej znosząc trudy morderczo długiego spotkania. Teraz nikt mu się już nie wyrwał, do 3 seta finału imponował siłą i mądrością swojego tenisa, nie dając poznać po sobie ani razu, że jest możliwy jakikolwiek moment słabości w jego grze. Najlepiej świadczy o tym popisowa broń Szwajcara - śmiercionośny serwis. Moment największej próby miał jednak dopiero nadejść.

Najlepiej całą sytuację, której świadkami byliśmy w dniu dzisiejszym oddają słowa jednego z dziennikarzy Gazety Wyborczej. Parafrazując: "W dzisiejszym finale tenisiści nie walczą pomiędzy sobą. By wygrać, jeden z nich pokonać musi fizyczny ból, drugi - własną psychikę." Wygrał ten drugi, gdyż ból pleców okazał się zbyt mocny, a Szwajcar potrafił pozbierać się po wybuchu, który nastąpił w drugim i trzecim secie, gdy eksplodowały wszystkie emocje kłębiące się od pierwszego dnia turnieju. Nigdy nie był tak blisko celu, a mógł utracić cały trud tak łatwo. Podkreśla to bardzo ważną rolę psychiki w sporcie, gdzie na najwyższym poziomie o sukcesie decydują detale. To dzięki wspomnianemu wcześniej spotkaniu w finale Wimbledonu w 2008 roku Rafa zdolny był odnosić wielkie sukcesy poza Paryżem. Podobnie Andy Murray, jeden z najbardziej utalentowanych graczy XXI wieku, zdolny był wygrać turniej Wielkiego Szlema dopiero, gdy nauczył zwalczać presję towarzyszącą obecności jego matki podczas spotkania. Dlatego właśnie tak wielkie znaczenie miał gest Stanislasa wykonany w spotkaniu z Djokoviciem, powtórzony przed dzisiejszym, decydującym gemem. Tak właśnie Staś stał się Stanislasem.



Swoją drogą, pewnym słowem-kluczem, charakteryzującym męską część tegorocznego Australian Open jest UPÓR. Jest to nieodłączny element kariery Wawrinki, pozwalający wybić mu się z cienia Rogera Federera, przełamać pewną barierę medialną, związaną z wszechobecną dominacją starszego Szwajcara. Stanislas Wawrinka w marcu przekroczy granicę 29 lat, w pierwszej setce światowego rankingu znajduje się od roku 2006. Drogi kibicu tenisa, przyznaj szczerze, kiedy pierwszy raz o nim usłyszałeś? Założę się, że (tak jak ja) najwcześniej podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, gdzie zdobył najważniejszy, do dnia dzisiejszego, tytuł w grze podwójnej, choć i wtedy ledwo kojarzyłeś nazwisko "giermka" Federera, na którego spłynął cały splendor, związany z sukcesem. A kiedy zacząłeś go doceniać? W porównaniu do długości kariery zawodnika, zdecydowanie za późno... 

To samo słowo klucz zastosować należy, mówiąc o Łukaszu Kubocie, którego sukces ZDECYDOWANIE NIE ZOSTAŁ MEDIALNIE NAGŁOŚNIONY, ADEKWATNIE DO JEGO SKALI. To ledwie trzeci przypadek w, nie oszukujmy się, ubogiej polskiej historii tego sportu, gdy naszemu rodakowi udaje się wygrać wielkoszlemowy turniej. Przy tak niewielkiej liczbie sukcesów, nie ma większego znaczenia, czy dokonano tego w grze pojedynczej czy deblowej, czy dokonała tego para Polaków, czy ledwie jeden, przy wsparciu obcokrajowca. POLAK WYGRAŁ WIELKOSZLEMOWY TURNIEJ. Kto będzie o tym pamiętał przy wybieraniu nominacji do tytułu Sportowca Roku? Śmiem wątpić, że wielu. A Łukasza pochwalić należy przede wszystkim za owy UPÓR. Za pełną świadomość swego talentu do gry deblowej i ciągłym poszukiwaniu partnera, z którym osiągnie upragniony sukces, a także niezrażanie się niepowodzeniami w singlu. Wielu ekspertów krytykowało decyzję Polaka o zerwaniu współpracy z Olivierem Marachem, z którym zaliczył 3 bardzo udane sezony. Łukasz wiedział jednak znacznie lepiej, jak powinna potoczyć się dalej jego kariera i ponownie rozpoczął okres poszukiwań. Aż nagle, co w pewnym stopniu zawdzięczać powinien szczęściu, trafił na doświadczonego Roberta Lindstedt'a o uznanym nazwisku i wielu sukcesach, lecz bez tego najważniejszego - Wielkiego Szlema. Jak mogliśmy się przekonać, dało to efekt piorunujący, a polsko-szwedzka para została przez dziennikarzy całego tenisowego świata okrzyknięta jedną z najefektowniejszych w tym stuleciu. 


Pewnemu zawodnikowi należy się jeszcze osobny akapit. Po dzisiejszym spotkaniu jednogłośnie okrzyknięty postacią dramatyczną, największym przegranym, choć tak naprawdę właśnie dziś udowodnił on swoją wielkość. Kto wie, czy to właśnie dzisiaj nie nadszedł ten moment, gdy po wygraniu 3 seta i niezwykłym poderwaniu się do walki, stał się najlepszym graczem tego stulecia. Nie jest to potwierdzone jeszcze ilością tytułów, gdyż do 5 lat starszego Szwajcara brakuje mu jeszcze 4 wielkoszlemowych zwycięstw, lecz świadczy o tym, definiowana jakością gry, dominacją i umiejętnością do niezwykłych poświęceń, jego wielkość. Nie jest jeszcze pewnym, czy uda mu się dogonić odwiecznego rywala, gdyż kolejne kontuzje związane z wycieńczającym stylem gry, zmuszą go do szybszego odstawienia rakiety. Wiemy to i widzimy gołym okiem, jak bardzo wpłynął on na wizerunek dzisiejszego tenisa, który utracił część swego piękna, a stał się sportem zdecydowanie bardziej wytrzymałościowym. Gdy ktoś potrafi wpłynąć w taki sposób na daną dyscyplinę sportu, jest wielki, bez cienia wątpliwości. I choć przychodzi mu zapłacić za to wielką cenę, należą mu się szacunek i uznanie. A tegoroczny turniej, naznaczony zmaganiami z urazem dłoni, a uwieńczony bolesną kontuzją pleców, w którym Hiszpan potrafił pokonać w świetnym stylu wschodzącą gwiazdę - Grigora Dimitrova, a także odwiecznego rywala, znajdującego się w nadzwyczajnie dobrej dyspozycji - Rogera Federera, najlepiej świadczy o jego klasie. Rafa szybko wróci do siebie, w końcu nie może odpuścić sobie obowiązkowego przystanku w pościgu za Rogerem - French Open.

WL





poniedziałek, 20 stycznia 2014

I nie ma mocnych...

Nie ma w Premier League obecnie menedżera lepiej znającego realia i wymagania tych rozgrywek niż Jose Mourinho. Nie ma innego. The Special One. Do tej pory taką wiedzę (choć w rzeczywistości nieporównywalnie większą i opartą latami doświadczenia) posiadał jedynie Sir Alex Ferguson. Obaj, w poprzednich 15 sezonach zgarnęli 11 mistrzowskich tytułów. To dzięki nim spotkania The Blues z The Red Devils urosły do rangi klasyków. Obaj osiągnęli mistrzostwo w kreowaniu medialnego wizerunku, dzięki nim (temu starszemu szczególnie) z taką zapalczywością śledzimy przed- i pomeczowe konferencje prasowe, na których wciąga się dziennikarzy w sidła słownych prowokacji, z których nie ma ucieczki. Jose emanuje pewnością siebie i wielkością, które w połączeniu z krótką informacją słowną, mogą zmienić nastawienie zawodnika. Nie potrzebuje do tego słynnej "suszarki". Co najbardziej znamienne, choć być może wielkie autorytety po prostu tak mają, wobec siebie pozostali niezwykle uprzejmi i grzeczni. Obaj doskonale znali receptę na sukces. Dziś został już tylko jeden, a brak tego drugiego był wczoraj widoczny bardziej, niż w każdym innym rozegranym w tym sezonie spotkaniu Manchesteru United. Nie oszukujmy się, David Moyes nie jest dla Portugalczyka żadną konkurencją.



Co jest ową receptą na sukces? Wszyscy wiemy to doskonale: doskonały w odbiorze i wyprowadzaniu piłki środek pola, bezbłędni stoperzy, szybcy i znakomicie dośrodkowujący skrzydłowi, a to wszystko, niczym wisienką na torcie, zwieńczone napastnikiem z krwi i kości. System śmiercionośny, bezbłędny, lecz gdy tylko zabraknie jednego z podanych wyżej czynników - całość pogrąża się w nieładzie. Nie sposób w danej sytuacji porównywać oba zespoły i doszukiwać się szans na zwycięstwo Czerwonych Diabłów, ponieważ sami wyeliminowali się jeszcze przed rozpoczynającym spotkanie gwizdkiem. Bez napastnika, bo Danny Welbeck, mimo świetnego sezonu, w żadnym wypadku nie nadaje się do tego systemu (dla wnikliwych polecam sytuację z 30 minuty i analizę zachowania w polu karnym 23-letniego Anglika, do miana "fox in the box" jeszcze daleka droga). Pewnym strzałem w stopę było wystawienie Ashley'a Younga od pierwszej minuty (ledwie jedno celne dośrodkowanie) i podwieszenie za Danny'm młodego Januzaja, którego naturalnie, niczym magnes, przyciągały boczne linie boiska, co wytworzyło czarną dziurę w najbardziej newralgicznym punkcie boiska - polu karnym. I dlaczego, u licha, Smalling rozpoczął spotkanie na ławce rezerwowych?!

Jedno Davidowi Moyes'owi przyznać musimy. Starał się. Zrobił to, czego przeciwko Chelsea nie potrafił zrobić Arsene Wenger - rozciągnął i rozrywał (szczególnie w pierwszych minutach) doskonały, niebieski rygiel defensywny. Jednak z każdą kolejną minutą napór Czerwonych Diabłów słabł, Hazard cofając się do obrony, nie pozostawiał miejsca na skrzydłach, a Eto'o... no właśnie, zrobił wszystko co miał wykonać celująco i grzecznie odsalutował rozentuzjazmowanym trybunom na Stamford Bridge. W cieniu ich największą pracę wykonał ten, którego u Mourinho wielu spisało na straty. Portugalczyk jednak doskonale wiedział, jak w decydujących spotkaniach wykorzystać asa, do tej pory dyskretnie skrywanego w rękawie. Zastosował w tym celu zabieg tak prosty, że biorąc pod uwagę predyspozycje tego zawodnika, wydawał się wręcz naturalny. Przesunął Davida Luiza na pozycję defensywnego pomocnika.



Praca Davida Luiza w obronie

Pierwsze trzy miesiące tego sezonu były dla Jose Mourinho etapem ponownej aklimatyzacji w tym hermetycznym środowisku piłkarskim. Gdy jednak ten proces dobiegł końca, rozpoczął się etap kolejny - bezlitosna destrukcja. Ostatnia porażka - 7 grudnia. Od tej pory - ledwie 2 stracone punkty i 3 stracone gole. Robi wrażenie? Nie ma Manuelu Pellegrinim. On pewnie, z niewzruszonym wyrazem twarzy czeka w swej niezdobytej fortecy na kolejnego śmiałka, który nieopatrznie przekroczy próg Etihad Stadium. I co chwila zerka w kalendarz. "Godzina zero" - 3 lutego. Starcie gigantów zbliża się coraz to większymi krokami. I tylko Arsene Wenger, choć wciąż na szczycie, nerwowo obgryza paznokcie...


WL

PS Wierzcie lub nie - Romelu Lukaku pozdrawia...


Oby nie okazało się, że wraz z włosami uleciał cały talent...

PS2 Pazerność i perfidia kibica nie znają granic





PS3 Old Holte End, Old Villa Park, Birmingham. Lata 50', niezwykła spuścizna futbolu, to w takich miejscach rodziła się piłka nożna. Robi wrażenie?






wtorek, 14 stycznia 2014

Impresje weekendowe (2)

Ze względu na swój rozmiar gatunkowy wydarzenie weekendu mogło być tylko jedno, które ostatecznie okazało się manifestem "włoskiego" futbolu... w centrum Madrytu. I bynajmniej nie zwracam uwagi w ten sposób na emocje, które ostatecznie nam zaaplikowano (gdyż przekonaniu, że najnudniejsze dla widza są szlagiery Serie A, jestem całkowicie przeciwny), a na pokaz gry obronnej w wykonaniu obu ekip. To, że Diego Simeone jest zwolennikiem tezy, że lepiej jest gola nie stracić, wiemy nie od dziś. A, że ma w tym całkiem sporo racji potwierdzają niedawne obliczenia, na które powoływał się chociażby Mourinho, udowadniające, że większą korzyść punktową odnoszą zespoły stawiające za priorytet nieprzegranie spotkania. I podążając tym tropem, młodszy z argentyńskich trenerów zamurował swoją bramkę czerwono-białym murem, który jak z katapulty, po odebraniu piłki, natychmiast posyłał ją stronę czekającego na szpicy bersekera, w rolę którego wcielił się nieza.., a jak się okazuje, jednak nie taki niezawodny - Diego Costa. Choć nie ukrywajmy, wielka w tym zasługa Pique, który rozegrał chyba najlepsze spotkanie w tym sezonie, imponując przygotowaniem fizycznym (na przepychanki z Brazylijczykiem Hiszpanem) i bezwzględnością. Broniącym w jedenastu na własnej połowie podopiecznym Simeone udało się całkowicie wyłączyć nowe Tridente, które w poprzednich spotkaniach, pod nieobecność Messiego i Neymara, dwoiło się i troiło, by udowodnić swą wartość. Fabregas został całkowicie odcięty od wsparcia drużyny, Alexis Sanchez na mecz nie dojechał, a Pedro szarpał i szarpał, a ostatecznie i z tego niewiele wyszło. Mimo wszystko roztropnie postąpił Gerardo Martino pozostawiając swoje dwie najjaśniejsze gwiazdy na ławce rezerwowych, jeśli faktycznie nie znajdowały się w odpowiednim rytmie meczowym. Pretensje można mieć co najwyżej do szybkiego ściągnięcia Iniesty, który po przerwie miałby znacznie więcej miejsca by rozpędzić się z piłką.

Pochwalić warto przede wszystkim Ardę Turana. 26-letni Turek szalał od początku spotkania na prawym, potem na lewym skrzydle, wykorzystując swój największy walor, jakim jest szybki zwód i przyspieszenie na krótkim dystansie, które podziwiał sam Garrincha, zerkający pewnie co jakiś czas z góry. Wychowanek Galaty imponował prostotą swoich zagrań, ruchów i decyzji. Z owej prostoty wzór brać powinien chociażby Pedro, który co i rusz starał się czarować i pchać z piłką do środka pola, gdzie zagęszczenie czerwono-białych koszulek przyprawiało o zawrót głowy. Największa natomiast nagana należy się tym, którzy odpowiedzialni byli za kreację gry w środku pola - doświadczonemu El Maestro oraz jego "pomazańcowi" Koke. To przede wszystkim winą za małą aktywność Fabregasa z przodu należy obarczać tego pierwszego, gdyż dostarczanie piłek do przodu należy do jego kompetencji, a w swej karierze pokonywał lepiej zastawione zasieki, niż rygiel postawiony przez graczy Atletico. Kreowany na jego następcę Koke nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca w szybkich kontratakach, gdzie przegrywał pojedynki główkowe, nie włączał się dobrze do akcji ofensywnych, a gdy miał już piłkę przy nodze, podawał ją niecelnie lub nieefektywnie, zwalniając tempo akcji. A strzelenie gola przez jedną i drugą drużynę graniczyło z cudem. Sporo szumu swoim wejściem na boisko narobił Leo, który jest nie do upilnowania przez jakąkolwiek defensywę i ostatecznie to on był najbliżej umieszczenia piłki w siatce, jednak i jemu się to nie powiodło. Barcelona odrobiła natomiast lekcje i bardzo szybko, składnie i ładnie, organizowała grę obronną, szybko powracając do strefy obronnej po ataku pozycyjnym, co nie pozwoliło nawet dobrze usposobionemu Diego Coscie na stworzenie sobie klarownej sytuacji, a na wsparcie Davida Villi nie mógł liczyć w sobotni wieczór. Reasumując, po starciu na szczycie La Ligi, dowiedzieliśmy się niewiele. Potwierdziły się znane nam już prawdy o doskonałej grze obronnej obu zespołów i uzależnieniu Barcy od Messiego w decydujących spotkaniach. Jeśli na przestrzeni najbliższych 18 kolejek nie zatnie się "maszyna" Simeone, to możemy oczekiwać elektryzującego (choć faktycznie ten ogrom emocji ciężko jest opisać słowami) finału rozgrywek Premiera Division w ostatniej kolejce na Camp Nou, bo po zaciętym Superpucharze Hiszpanii i sobotnim spotkaniu, obie drużyny mają sobie wiele do udowodnienia.


Madrycki mur

***

Jako, że wszystkie czołowe ligi Starego Kontynentu dotarły do półmetka, wniosek nasuwa się jeden - ten sezon to istny pokaz siły piłkarskich gigantów. Spójrzmy na tabele (po 19 kolejkach): Barcelona - 49 punktów, Juventus - 52, PSG - 44 i Arsenal - 42 (choć akurat Premier League, jak wiadomo, rządzi się własnymi prawami). Dodajmy do tego jeszcze Bayern Monachium, który z racji przerwy zimowej, do rozegrania ma o 4 spotkania w sezonie mniej, a który po 16 meczach ma już w dorobku 44 oczka i otrzymujemy pełny obraz dominacji hegemonów w czołowych rozgrywkach. Bardzo prawdopodobne, że rację miał Carlo Ancelotti, mówiąc niedawno, że do zwycięstwa w La Liga potrzebne będzie zdobycie minimum 100 punktów, a przypomnijmy, że wyczyn ten udał się tylko w ostatnich dwóch sezonach - Realowi Mourinho i Barcelonie Vilanovy. A to jedyne przypadki w historii, gdy komukolwiek udawało się przekroczyć magiczną granicę. Na pierwszy taki wyczyn na Półwyspie Apenińskim porywa się "banda Conte", która chrapkę na to miała już rok temu, jednak zaprzepaściła to słaba końcówka w wykonaniu Bianconerich (rekord Serie A to 97 Interu za panowania Manciniego). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, we Francji runie rekord Olympique'u Lyon z sezonu 05/06, o Bayernie nie wspominając, lecz w ich przypadku możliwe jest dobicie do 100 punktów, co byłoby jeszcze bardziej niesamowite biorąc pod uwagę 34-meczowy kalendarz. A choć przebicie zdobyczy Mourinho z Chelsea (95) wydaje się nierealne, to Premier League imponuje liczbą zespołów, które osiągnęły tak wysoki procent zwycięstw, bo choć wynik Arsenalu na tym tle wygląda dość blado, to kolejne drużyny tracą do niego odpowiednio tylko 1, 2 i 6 oczek.

Co nam pokazują te liczby? Otóż to, że mamy do czynienia z zespołami-potworami, pożerającymi każdego przeciwnika zmuszonego do stanięcia im na drodze. Nie biorą jeńców, a szansę na przetrwanie mają tylko najtwardsi lub najwięksi szczęściarze. I co istotne, ich apetyt wcale nie jest zaspokajany, a ich szeregi zasilają kolejne gwiazdy, łączące siły, by jeszcze mocniej zapisać się na kartach historii. Znamienny znak naszych czasów, kiedy futbol ociera się o perfekcję, a wymagamy od niego jeszcze więcej (wymiana Heynckessa na Guardiolę). Przekonaliśmy się o tym po raz pierwszy w Lidze Mistrzów, gdy 3 drużyny w jednej grupie zdolne były zdobyć po 12 punktów, a już niedługo, co wcale nie jest marzeniem szaleńca, do podobnej sytuacji może dojść w Hiszpanii, gdy po kolejnej wyrównanej rundzie i bezbramkowym remisie na Camp Nou, losy tytułu rozstrzygać się będą w kolumnie tabeli zatytułowanej "bramki". A jeśli wszystkim hegemonom uda się utrzymać tak wysoką formę, czekajmy na kosmiczną rundę Play-Off w Champions League (i szkoda tylko Juventusu, który w obecnej dyspozycji postraszyć mógłby każdego).

***

Jest człowiek, który od miesiąca nie pozwala mi spokojnie zasnąć, udowadniając (choć nadal uważam, że więcej w jego poczynaniach szczęścia niż logiki), że cały dorobek taktyczny ostatnich 20 lat w futbolu bierze w łeb. A mowa o Timie Sherwoodzie, porównanym bardzo trafnie przez Michała Okońskiego do Dyzmy. Pojawiając się znikąd postanowił udowodnić całemu światu, jak prostą grą jest piłka nożna i co najważniejsze, robi to skutecznie. I gdy wydawało się, że Arsene Wenger dał mu solidną nauczkę, umyślnie zagęszczając środek pola w starciu w FA Cup, On niezrażony robił dalej swoje. Co więcej, w tym samym składzie, z tym samym Nabilem Bentalebem w podstawowej jedenastce, który po zeszłotygodniowej porażce zebrał największe "lanie" w mediach. A ten sam Francuz odpłaca mu się bajeczną grą, dyrygując zespołem z niebywałą gracją (a pamiętajmy, że to w tym celu za 19 milionów Euro sprowadzono Paulinho). I choć pierwsza połowa meczu z Crystal Palace, rzut karny i kolejne rozpaczliwe interwencje defensywy Spurs wieszczyły szybki kres cudownej passy bez porażki następcy AVB, ten uparcie wierzył w swój zespół i po raz kolejny błysk geniuszu Adebayora zapewnił mu 3 punkty. Zdziwienie powoli przeradza się w szacunek i zachwyt, ale do tego potrzeba trochę więcej niż zwycięstwa na Old Trafford.



Ku pokrzepieniu serc:



***

"Piłka nożna to gra błędów, a mistrzem zostaje ten, kto popełnia ich mniej i potrafi je wykorzystać". Nie wierzycie? Polecam niesamowite spotkanie Stoke City z Liverpool'em, a teza ta zdaje się też potwierdzać przez kolejne zdobycze Luisa Suareza. A tak nawiązując do popularnego ostatnio tematu, Urugwajczyk wydaje się być wraz z Diego Costą jedyną nadzieją na szybką detronizację tandemu Ronaldo-Messi w wyścigu po kolejną Złotą Piłkę. 

No i wrócił Danny Sturridge. Bramkarze Premier League drżyjcie, duet SAS kontratakuje!

WL



poniedziałek, 6 stycznia 2014

Impresje weekendowe (1)

Z racji tego, że każdy weekend raczy nas śmiertelną dla oczu widza dawką wydarzeń sportowych, w których nie sposób się połapać i wszystkie prześledzić, sam, przed końcem tygodnia staram się wytyczyć często swój "plan działania" i wyłapać najciekawsze spotkania oraz najsmaczniejsze kąski. Czując masę emocji i spostrzeżeń, które pochłaniam z każdorazową rywalizacją, postanowiłem dać im pewną drogę ujścia, którą będą (mam nadzieję, że regularne) cotygodniowe "impresje", podczas których będę zachwycał się, relacjonował i opieprzał. I nie będę ograniczał się do piłki nożnej, bo choć we wspomnianym "planie działania" zajmuje naczelne miejsce, mam nadzieję, że każdy znajdzie czasem coś dla siebie. Zaczynamy!

***

Królowa na Półwyspie Apenińskim jest tylko jedna. A choć przed hitem 18 kolejki pojawiało się jeszcze wiele wątpliwości, bo nie raz zaskakiwał zespół Rudiego Garcii, to zielona murawa w stolicy Piemontu rozwiała wszelkie obawy i wydała werdykt: W ostatecznym rozrachunku nikt nie jest w stanie zagrozić Juventusowi. Po spotkaniu nie zostaje nam nic innego, jak tylko zachwycać się po raz kolejny pracą Antonio Conte i znakomitym przygotowaniem taktycznym zespołu, które zneutralizowało wszystkie atuty Giallorossich. Co znamienne i zaskakujące, od mniej więcej 30 minuty spotkania przewaga Juventusu była zdecydowana i niepodważalna, a Rzymianie z sekundy na sekundę stawali się coraz bardziej bladzi i bezradni, to Starej Damie udało się odnieść zwycięstwo z 40-procentowym posiadaniem piłki i zaledwie 309 wymienionymi podaniami, przy prawie 500 Romy. I nie odkryję Ameryki mówiąc, że kluczem do spotkania (szczególnie w Serie A) stała się defensywa. Warto zauważyć natomiast, jak mądrze został zorganizowany blok obronny. Przedstawiane na grafikach przedmeczowych typowe 3-5-2 zdecydowanie częściej grało jako 5-3-2, a to z prostego względu: trener Conte z pewnością oglądał poprzednie spotkania Romy i widział, szczególnie w spotkaniu z Fiorentiną, jak wiele szkód są w stanie wyrządzić rozpędzone rzymskie skrzydła. I nie dość, że ustawionych w bocznych sektorach Lichtsteinera i Asamoah'a wspierali stoperzy (czapki z głów przed Chiellinim, prawie bezbłędnym i niezwykle walecznym), to często schodzili w tamte rejony także Arturo Vidal i Paul Pogba, doskonale asekurując kolegów w drużyny. Oni sami, z bardzo aktywnymi w pressingu Tevezem i Llorente całkowicie wyłączyli z gry żółto-czerwony środek pola i Roma pozbawiona została wszelkich atutów. Sama osłabiła się dodatkowo idiotycznymi interwencjami De Rossiego (który miał Chielliniemu coś do udowodnienia i zrobił to w najgorszy sposób) oraz Castana. Wynik 2:0, dwie czerwone kartki w przeciągu zaledwie 90 sekund i podyktowany rzut karny? Rzymianom pozostało bezradne czekanie na koniec spotkania. A gra Starej Damy po raz kolejny sprawia, że ręce same składają się do oklasków. Juventus wygrał ostatnie 10 spotkań od pamiętnej klęski we Florencji i przewaga w tabeli to już 8 punktów (więcej po 18 kolejkach niż przez ostatnie 2 sezony). Losy Scudetto przesądzone? Napisałbym, że tak, lecz przed nami jeszcze 20 kolejek, a to pozbawiłoby mnie i Was ogromu emocji. Co do wracającego po kontuzji Andrei Pirlo, to mógł lekko odstawać motorycznie, lecz inteligencją przewyższał każdego o co najmniej dwie klasy.


Zaangażowanie defensywne Giorgio Chielliniego

***

Wielkim fanem koszykówki na naszym krajowym podwórku nie jestem, przyznam się bez bicia, jednak ciekawość i możliwość przyjrzenia się grze Mistrza Polski zaprowadziły mnie na trójmiejską Ergo Arenę. Widziałem grę Stelmetu Zielona Góra w tegorocznych rozgrywkach Euroligi i byłem pod wielkim wrażeniem organizacji gry, wypracowywania wolnych pozycji i kreowania liderów zespołu. Faktycznie, Zielonogórzanie potwierdzili atuty, którymi dysponują i znakomicie zaprezentowali się przede wszystkim w ofensywie, rzucając z gry z 55-procentową skutecznością. Bardzo ważnym elementem ich gry, który stał się jednym z czynników decydujących o zwycięstwie, było kreowanie przestrzeni dla podkoszowych, rollujących w "pomalowane". Wśród nich świetnie zaprezentował się Aaron Cel, zdobywając 9 punków i zbierając 4 piłki na atakowanej tablicy. Wielką rolę w tym elemencie gry odegrał również Łukasz Koszarek, notując 7 asyst.

Na szczególną uwagę zasługuję natomiast postawa Przemysława Zamojskiego i ciągły rozwój 27-letniego zawodnika. Przede wszystkim jest graczem niezwykle uniwersalnym, odnajdującym się w grze na pozycjach 2-4. Braki atletyczne nadrabia inteligencją, zrozumieniem przygotowywanych przez trenera Uvalina zagrywek i aktywnością na parkiecie. We wczorajszym spotkaniu rozegrał on najwięcej, bo aż 35 minut i zaangażowany był w większość akcji rozgrywanych przez swój zespół, bardzo często posiadając piłkę i decydując o losach akcji. Co więcej, wszystkie decyzje rzutowe Elblążanina były przemyślane i pewne, co w głównej mierze przyczyniło się do rzucenia swojej byłej drużynie aż 29 punktów (co plasuje go na 3 miejscu na liście rekordów punktowych w tym sezonie). Przemek stale nabiera doświadczenia i doskonali swój warsztat defensywny, zarówno na obwodzie, jak i w strefie podkoszowej. Na warunki rodzimej Tauron Basket Ligi jest on zawodnikiem kompletnym i biorąc pod uwagę wiek, jest to moim zdaniem odpowiedni, a być może ostatni, moment na wyjazd z kraju. Odwagi!

Do poziomu spotkania nie doskoczyli niestety zawodnicy Trefla. Wyraźnie zabrakło w sopockiej drużynie lidera, na którego stale kreowany jest Adam Waczyński, który swą obecność zaznaczył najmocniej jeszcze przed spotkaniem, odbierając nagrodę dla najlepszego zawodnika grudnia. Do miernej postawy zawodników z pierwszej piątki doszły fatalne zmiany, beznadziejna postawa Majstrovicia i Nicholsona pod koszem oraz frustracja po niekorzystnych decyzjach sędziów i faktem stała się pierwsza porażka Trefla na własnej hali, a także zatrzymanie najlepszej dotąd ofensywy w kraju na poziomie 66 punktów. Niezrozumiałym dla mnie faktem jest przeznaczanie przez trenera Maskoliunasa 25 minut w rotacji dla Lance'a Jetera, który od kilku spotkań prezentuje się fatalnie, a wczoraj nie oddał skutecznego rzutu z gry. Różnica klas stała się aż nazbyt widoczna i Stelmet potwierdził bezwzględne panowanie na krajowym podwórku. 



***

Nadeszła historyczna chwila. Na łamach tego oto blogaska po raz pierwszy melduje się dyscyplina, którą w Polsce kojarzymy jedynie ze świętem, jakie odbywa się co roku w Stanach Zjednoczonych przy okazji spotkania finałowego. Mowa naturalnie o futbolu amerykańskim - dyscyplinie trudnej do zrozumienia, lecz gdy ono nadejdzie, niesamowitej do podziwiania i niezwykle emocjonującej. Wciągnięty zostałem w świat NFL przy okazji rozgrywanego w 2010 roku Super Bowl XLIV pomiędzy Indianapolis Colts a New Orleans Saints. Choć w natłoku wydarzeń ciężko jest znaleźć chwilę na podziwianie prawie 4-godzinnych spotkań, to przy okazji fazy Play-Off, która rozpoczęła się w sobotę, zawsze staram się poświęcać weekendowe wieczory i noce, oddając się właśnie tej pasji. Uznajcie mnie za szaleńca, lecz najpierw sami przekopcie się przez podstawowe reguły i obejrzyjcie jedno spotkanie - szczerze polecam. Natomiast, jeśli wśród czytelników znalazłby się jakikolwiek inny "popieprzony" fan tej dyscypliny, proszę o kontakt, zawsze ogląda i emocjonuje się raźniej. Przejdźmy jednak do sedna...

Niesamowitego spotkania można było doświadczyć wczorajszego wieczora na Lambeau Field w Green Bay. Z każdą godziną, gdy temperatura przekraczała w mieście ze stanu Wisconsin -20 stopni Celsjusza, emocje z odwrotną proporcjonalnością potęgowały się do niesamowitych rozmiarów. Naprzeciwko siebie stanęły drużyny, których starcia stały się klasykiem lat '90, a w post season los skojarzył je już po raz drugi z rzędu. I po raz kolejny ze starcia gigantów zwycięsko wychodzi rzutem na taśmę zespół Collina Kaepernicka, zdobywając zwycięski Field Goal w ostatniej sekundzie spotkania. 

Młody QB zespołu z San Francisco kolejny rok z rzędu staje się rewelacją fazy PO. Spotkanie rozpoczął niemrawo, bo choć przebijanie pierwszej linii obrony Packers wychodziło przez większą część drive'ów świetnie i goście zdobywali kolejne jardy, to zbliżając się do red zone defensywa gospodarzy zacieśniała szyki i Phil Dawson zmuszony był kopać. Packers nie byli jednak w stanie wyprowadzić skutecznej akcji ofensywnej i po pierwszej kwarcie bilans zdobytych jardów wynosił już 110-6. Kluczowym momentem okazał się jednak przechwyt Tramona Williamsa, który nie dość, że rozbudził ducha walki w zespole z Green Bay, to rozjuszył na dobre #7. Gdy faktem stało się pierwsze przyłożenie Packers, zespół ze słonecznej Kalifornii nie kazał długo czekać na odpowiedź. 

Po niezwykle zaciętej i walecznej 3 kwarcie, kiedy to żadna z drużyn nie była w stanie zdobyć punktu, do głosu doszedł Aaron Rodgers. Największy przegrany spotkania, który jak lew walczył o wprowadzenie swojej drużyny do decydującej fazy rozgrywek, w obliczu kontuzji, które zdziesiątkowały szeregi Packers, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i rozegrał fantastyczny drive, którym zdołał dojść do 25 jarda. Tutaj jednak zaczęły się kłopoty i po 2 nieudanych zagraniach zaczęło się robić gorąco. 3 down postanowił on rozegrać dalekim podaniem i powoli wycofywał się, kiedy nagle rozerwała się pocket i obrońca 49ers trzymał już rękę na koszulce Rodgersa, gdy ten wspaniałym ruchem (dzięki któremu został porównany przez dziennikarzy ESPN do Harry'ego Houdiniego), oswobodził się i podał piłkę do niekrytego Randalla Cobb'a. Na ten touchdown niesamowitym drive'em, głównie dzięki swoim akcjom biegowym, odpowiedział Kaepernick. Kolejna akcja Packers została zakończona wyrównującym kopnięciem i wszystko po raz kolejny znajdowało się w rękach posiadacza ogromnego potencjału jakim jest QB zespołu z San Francisco. Zimna krew, odpowiednia równowaga między krótkimi podaniami, własnymi szarżami i długimi akcjami doprowadziła gości na sekundy przed końcem na 20 jard od pola punktowego Packers, którzy osłabieni brakami w defensywie nie byli w stanie zatrzymać Kaepernicka i prowadzonych przez niego ataków. Gwóźdź do trumny wbił wspomniany wcześniej Dawson i Aaron Rodgers, 3 lata po zwycięskim Super Bowl, znowu opuszczał boisko jako przegrany, choć w tym roku porażka z 49ers była podwójnie bolesna, gdyż odniesiona we własnej "twierdzy". Natomiast Jim Harbaugh, odkąd został trenerem w San Francisco, nie zaznał jeszcze smaku porażki w starciach przeciwko Packers (4-0). Kolejnym przystankiem jego zespołu na drodze do Nowego Jorku będzie Charlotte, gdzie jak stwierdził w wywiadzie sam Kaepernick, mają gospodarzom coś do udowodnienia. 


WL


piątek, 3 stycznia 2014

Świat na opak

Drodzy fani futbolu spod znaku szczerzącego kły Lwa Albionu, czy potraficie wyobrazić sobie świat w którym:
- uważano, że Manchester City jest uzależniony od Sergio Aguero;
- Luis Suarez ma na koncie tylko 9 bramek i 2 asysty;
- Manchester United nie przegrał na Old Trafford z Evertonem od 1992 roku i Newcastle od 1972;
- Andre Villas-Boas ledwie otrzepuje kurz z ramienia po blamażu na Etihad Stadium i dalej snuje imperialne plany, a Emmanuel Adebayor nie zasiada nawet na ławce rezerwowych;
- Aaron Ramsey jest najlepszym graczem Arsenalu, a Theo Walcott nie powąchał jeszcze murawy w tym sezonie i w życiu nie strzelił gola głową;
- przed Evertonem nie drży cała liga, o Roberto Martinezie nie mówi się w kategorii nagrody menedżera roku, a o losach drużyny decyduje Romelu Lukaku;
- Ross Barkley nie jest jednym z najbardziej rozchwytywanych młodych zawodników na wyspach;
- Wayne Rooney, a nie Danny Welbeck utrzymuje Manchester United przy życiu;
- Howard Webb wciąż ma łatkę podejmującego przychylne The Red Devils decyzje;
- Malky Mackay jest menedżerem Cardiff City;
- Tom Huddlestone ma swoje potężne afro na głowie i wciąż obija bezlitośnie poprzeczki i słupki, nie mogąc trafić w bramkę;
- bilans bramkowy West Hamu wynosił -2 i nikt nie śmiał nawet myśleć na Upton Park o spadku;
- kibice Arsenalu szydzą z Nicolasa Bendtnera;
- Newcastle ma problem z środkiem pola;
- Fernandinho nie ma na koncie gola dla The Citizens;
- Everton nie przegrał spotkania na własnym boisku;
- nikt nie pamięta o Nicolasie Anelce;
- w Liverpoolu snują mroczne wizje na temat życia bez Sturridge'a;
- Chelsea radzi sobie bez Williana;
- nikt nie chwali Roberto Soldado;
- Tim Sherwood jest jedynie asystentem, a nie szaleńcem, widzącym sens w reaktywacji najklasyczniejszego 4-4-2 i zdobywcą Old Trafford;
- nikt nie śmieje się z "niepowtarzalnych" umiejętności strzeleckich Vincenta Company'ego;
- Southampton nie jest drużyną środka tabeli, a o jej losach decydują Osvaldo i Lambert?

Nie? To oznacza, że pochłonęło Was grudniowe szaleństwo. A wystarczy cofnąć się o jedynie 31 dni...

Jeśli przychodzą Wam do głowy inne propozycje, komentarze przyjmą je z ogromną radością.
WL

W noworocznym prezencie ode mnie i OptaSports - garść ciekawych statystyk:
- jedynymi zespołami, które straciły ledwie jednego gola na Etihad Stadium w tym sezonie są Bayern Monachium i Crystal Palace;
- Manchester United jest najsłabszą drużyną w bezpośrednich pojedynkach czołowej ósemki Premier League;


- najgorszych nurków mamy w tym sezonie na Old Trafford; zawodnicy United oglądali kartki za symulacje w tym sezonie już czterokrotnie, dwa razy więcej niż jakiejkolwiek innej drużyny;
- Emmanuel Adebayor trafiał we wszystkich 3 ostatnich występach na Old Trafford;
- skuteczność Luisa Suareza na Anfield Stadium w tym sezonie to 2,1 gola/mecz;
- najwięcej bramek z rzutów rożnych w trwającej kampanii strzeliły Manchester City (7) oraz Fulham (6);
- Liverpool to pierwsza drużyna od sezonu 2001/2002, która prowadząc w tabeli w Dzień Bożego Narodzenia, nie znalazła się na tym miejscu także w Nowy Rok;
- Romelu Lukaku jako jedyny zawodnik Premier League w 2013 roku zdobył hat-tricka, który nie dał jego drużynie zwycięstwa;
- Arsenal w 2013 roku uzyskał najlepszy współczynnik zdobywanych punktów na spotkanie (2.16);
- w 2013 roku w Premier League strzelono 1028 bramek;
- zastępujący w bramce The Saints Artura Boruca - Paulo Gazzaniga obronił ledwie 6 strzałów, wpuścił natomiast 10 bramek (bilans Polaka to 32 obronione/8 wpuszczonych);
- Gabriel Agbonlahor strzelał bramki 33 z 34 przeciwników, przeciwko którym występował w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii, a nie powiodła się ta sztuka wyłącznie w jedynym rozegranym meczu z Crystal Palace;
- Nicolas Anelka stał się 9 graczem w historii, który zdobywał bramki dla 6 klubów Premier League;
- Wayne Rooney jako 2 gracz w dziejach zdobył 150 goli dla jednego klubu w angielskiej ekstraklasie (na czele wciąż Thierry Henry - 176);
- The Citizens zdobyli 57 goli w dotychczasowych 20 spotkaniach tego sezonu, więcej niż jakakolwiek inna drużyna w historii ligi po tej liczbie spotkań; 
- Od 77 spotkań nie podyktowano rzutu karnego przeciwko Manchesterowi United;
- Luis Suarez nie rozegrał w barwach The Reds jeszcze 100 spotkań, a już ma na koncie 58 bramek.