niedziela, 20 kwietnia 2014

Strzeżcie się Czarnych Kotów!

I nie bądź tu przesądny, gdy zespół który krzyżuje plany największym faworytom do tytułu nosi przydomek "Czarne Koty". I aby dopełnić czarę goryczy, okupuje on ostatnie miejsce w tabeli z niezwykle skromnymi szansami na utrzymanie. A jednak Sunderland, bo o tej drużynie mowa, znalazł sposób na piłkarskich hegemonów i choć prawdopodobnie spadnie do Championship, w tegorocznej kampanii Premier League odegrał główną rolę. I choć po spotkaniu z Manchesterem City szok był jeszcze umiarkowany, bo zespołowi Manuela Pellegriniego z drużyną z północnej Anglii było w tym sezonie nie po drodze, tak 3 dni później, gdy wszyscy ostrzyliśmy sobie zęby na przyszłotygodniowy "mecz o wszystko", podopieczni Gustavo Poyeta dokonali rzeczy niemożliwej.

Jose Mourinho od dłuższego czasu doskonale czuł, że piłkarska karma w końcu musi go opuścić. Sam, podczas swego poprzedniego pobytu na Stamford Brigde przewidywał, że na własnym boisku pokona go drużyna z ligowego Szeolu. I nie pomylił się. Po 77 spotkaniach bez porażki na Stamford Brigde pokonał go właśnie Sunderland. Sam zbyt często kusił los w tegorocznej kampanii, popełniając olbrzymią, jak na niego, listę grzeszków, z których musiał się wyspowiadać w ostatniej chwili, przed nadchodzącymi Świętami. I wymieniać je można zacząć, tak na prawdę, już od letniego okienka transferowego i oddania Romelu Lukaku do Evertonu. Lista ta poszerzała się z każdym ligowym miesiącem, zahaczając o poprzeczkę Franka Lamparda w derbach Londynu czy nieskuteczność w batalii z West Hamem, aż w marcu i kwietniu doszły do niej przewinienia tak ciężkie, że los odwrócił się od Portugalczyka. I choć kibice The Blues głównym winowajcą obwołają sędziego, "Piłkarski Bóg" (którego wykreować się starał Michał Okoński w swojej książce "Futbol jest okrutny") o niczym nie zapomina i niesłusznie podyktowany rzut karny był formą oddania sprawiedliwości za błąd Andre Marinera w spotkaniu z West Bromem (niesłuszny karny w doliczonym czasie gry, który pozwolił Chelsea na uratowanie remisu). Ot, taka piłkarska sprawiedliwość. Jeden punkt podarowany, ten sam punkt odebrany. I możemy się zastanawiać, jak to możliwe, skoro na ławce trenerskiej siedział sam Jose Mourinho, który wyroków losu nauczył się unikać jak mało kto. Okazuje się, że nikt nie może spać spokojnie.

Najbardziej szkoda w tym wszystkim Cesara Azpilicuety, jednego z najlepszych zawodników Chelsea i we wczorajszym spotkaniu i w całym sezonie, który na własne barki przyjąć musiał ciężar podyktowanego rzutu karnego. Cóż za chichot losu, portugalskiego menedżera zawiódł jego żołnierz wyborowy, podobnie jak to miało miejsce z Johnem Terrym w meczu z Crystal Palace. Tu na wierz wychodzi kolejna niedoskonałość drużyny Mourinho - kulawy atak. Doskonałym wzorcem tuszowania wpadek w obronie jest Liverpool, zespół który ze wszystkich kandydatów do tytułu popełnił ich najwięcej. I prawdopodobnie okaże się, wbrew powszechnej prawidłowości, że aby zdobyć tytuł w tegorocznych rozgrywkach Premier League trzeba było zdobyć "jednego gola więcej niż rywale", a nie "jednego gola mniej stracić". I jak celnie zwraca uwagę gros dziennikarzy, Liverpool i Atletico (w hiszpańskim odniesieniu) zdobędą prawdopodobnie tytuły mistrzowskie, gdyż posiadali to, czego zabrakło konkurencji, a co jest najważniejsze w decydujących momentach sezonu - cojones. I spróbujcie przekonać mnie, że Liverpool ich nie ma, ale wcześniej popatrzcie na walkę Coutinho w meczu z Manchesterem City, postawę Suareza przez cały sezon, czy heroiczną przemowę Stevena Gerarda po wspomnianym spotkaniu z The Citizens.



Ten cenny atrybut posiadły także "Czarne Koty" i pozwoliło im to z zimną krwią wykorzystać błędy rywali, w starciu z którymi podopiecznym Poyeta nie dawano żadnych szans. Najkorzystniej wyszedł na tym naturalnie Liverpool, który po wpadkach najgroźniejszych przeciwników sam musiał uporać się z innym klubem-zwierzęciem. I całe szczęście dla Brendana Rodgersa i jego podopiecznych, nie były to drapieżniki, ale ledwie "Kanarki" z Norwich, choć i one, zbagatelizowane po 2 golach, doszły ostatecznie do głosu. Może nie był to piękny śpiew, a bardziej szaleńczy pisk, dały się we znaki The Reds, piętnując ich największe mankamenty gry obronnej tego sezonu: niepewność Mignoleta, brak doświadczenia Flanagana. Mało brakowało, a doszedłby do tego brak piłkarskiego rozsądku Glena Johnsona, ale tego udało się zespołowi z Anfield Road jednak uniknąć i na 3 mecze przed końcem sezonu nad najgroźniejszym rywalem (w wirtualnej tabeli, gdyż City ma do rozegrania 2 mecze więcej; załóżmy, że oba wygrają) mają 3 punkty przewagi. Wystarczająco dużo, by spokojnie dobrnąć do szczęśliwego końca. 

Tym bardziej, że drużynę irlandzkiego menedżera "Piłkarski Bóg" powinien mieć jednak w swojej pieczy, zważając na postawę na boisku, brak kalkulowania, "poświęcenie" kolejnego sezonu przez Suareza czy wierność i wytrwałość Gerrarda. Pokazuje to, że drużyna z Anfield zasłużyła na końcowy tryumf jak mało kto. Nie przegrywając żadnego ligowego spotkania w 2014 roku Liverpool udowadnia, parafrazując znane powiedzenie, "że prawdziwą drużynę poznajemy, nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy"

WL

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz