czwartek, 28 listopada 2013

Kilka zajawek z wtorkowo-środowego wieczoru

Liga Mistrzów wciąż jest z nami, w doskonałej formie, wciąż zachwyca i widzimy, że ma się dobrze. I choć czując zbliżającą się zimową przerwę i widząc pierwszy "mistrzowski" śnieg na Arena Chimki w Moskwie powoli wciska pedał hamulca, to jednak jest w stanie wstrzyknąć nam pod skórę olbrzymią dawkę najwyższej piłkarskiej jakości. Żaden z zapowiadanych szlagierów nie przyniósł widzom oczekiwanej eksplozji emocji (no bez przesady, Borussia trzymała Napoli w garści), kilka ekip odklepało swoje, potwierdzając najwyższe aspiracje, kilka zapewniło nam lekki dreszczyk niepewności przed ostatnią kolejką. Trudno skupić się na pojedynczym spotkaniu bądź indywidualnym popisie, więc będzie krótko zwięźle i treściwie. Kilka spostrzeżeń z ostatnich dwóch wieczorów. Zaczynamy!

1. Czarodziej z Armenii i niewyczerpany potencjał ofensywny BVB

Nie bez kozery, najwięcej spodziewano się po parze Borussia - Napoli, która zapewniła nam masę rozrywki i szczyptę sensacji w pierwszej kolejce. Jurgen Klopp z poziomu trybun San Paolo w Neapolu zobaczył co należało, wyciągnął odpowiednie wnioski i w swym heavy-metalowym stylu rozjechał ekipę Beniteza, a jako jedyny litość okazał Lewandowski, pudłując "setkę" za "setką". Morderczą pracę (szczególnie defensywną) wykonali Błaszczykowski i Sahin, a rządził i dzielił, manewrując z gracją między niebieskimi pachołkami - Henrich Mkhitaryan. Z meczu na mecz rozumie się coraz lepiej z partnerami i pokazuje niesamowity potencjał, przegląd pola i inteligencję. Dobrze, że trafił do Dortmundu w szczytowym punkcie swojej kariery i ma szansę stale rozwijać się i walczyć o najwyższe cele. I choć w sobotni wieczór 80-tysięczna, żółto-czarna ściana zamilkła, zmuszona patrzeć jak ten-którego-nazwiska-wymawiać-nie-wolno strzela swej "matce" w serce, we wtorek odżyła na nowo za sprawą nowego idola. Do dziś po ulicach Dortmundu niesie się jeszcze "Verpiss dich Goetze, wir haben Mkhitaryan".



2. Wyjątki potwierdzające regułę

Barca rok rocznie potwierdza, że chwila słabości w ostatnich kolejkach to żadna sensacja, ani tym bardziej powód do załamywania rąk. Raz dać sobie poklepać po tyłku, ot tak, choćby i profilaktycznie, nie zaszkodzi. Pomimo całkowitej kontroli nad meczem, te 2 bramki wpadły i tyle, taki urok futbolu. Przy nieobecności La Pulgi różnych ustawień próbuje Gerardo Martino, szukając odpowiedniego kandydata w miejsce Messiego. Choć nie wygląda to źle, poszukiwania nadal trwają.

Chelsea z kolei gra bardzo nierówno, nie potrafiąc znaleźć motywacji do niszczenia średniaków, którzy staną jej na drodze. I w tym przypadku zalecam ostrożność w wydawaniu sądów, bo dla ekipy The Blues słabsza faza grupowa to już też pewna prawidłowość. Mourinho prawdziwą walkę rozpocznie wiosną. Pochwały należą się oczywiście grającej niezwykle przyjemną dla oka piłkę drużyny z Bazylei. Wielu z pewnością cieszy fakt, że to oni w tym momencie wskakują na drugą lokatę w grupie E. Schalke na nią nie zasługuje. Piłkarsko.

Oba te mecze mają dodatkowo inny wymiar. Punktowy.  Sprawiają, że obie wygrane ekipy mają bardzo realne szanse na awans. A doskonałą informacją dla nas jest to, że kwestie drugich miejsc w grupach E i H rozstrzygną bezpośrednie pojedynki. Drogi kibicu, już dziś zarezerwuj sobie wieczór 11 grudnia.

3. 40 lat to jeszcze nie starość

Pogrom Manchesteru United nad Bayerem Leverkusen ojców miał co najmniej dwóch. Jeden, czterdziestoletni Walijczyk, zamknął mi usta. Niech więc przemówią liczby: 


Drugi to też swoisty fenomen. Latem, już nawet nie jedną, a półtorej nogi poza Old Trafford, a jednak został. I stał się powodem wielu dyskusji ekspertów, w jaki sposób zmusić/ zachęcić go do wysiłku za drużynę, która go nie chciała i dla trenera, którego nigdy nie darzył wybitnym szacunkiem. Recepta okazała się niezwykle prosta - postawić na świeczniku, oddać kontrolę nad spotkaniem i spuścić ze smyczy. Będzie wiedział co robić. Gdzie byliby w tym sezonie Red Devils gdyby nie on? 6 goli, 5 asyst. A miało go tu nie być. Panie i Panowie - Wayne Rooney...



4. Król Artur i jego świta

Wydawać by się mogło, że Arturo Vidal przygasł w tym sezonie. Już nie tak aktywny i nie odciskający swojego piętna na większości akcji Starej Damy. Zaszył się w defensywie, gdzie solidnie, ponadprzeciętnie z resztą, wykonywał wskazane polecenia. Brakowało go jednak z przodu, jego zadziorności i nieustępliwości. Jednak, gdy trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, to on na powrót staje się władcą na boisku. Tak, jak miało to miejsce pod koniec ubiegłego sezonu, kiedy to przy zadyszce Napoli, on sam osobiście dbał o zdobywanie 3 punktów. Tak jak wczoraj, zachowując zimną krew w decydujących momentach. A jego hat-trick tchnął życie w Juventus i przypieczętował wybitny występ. Pokłony przed Królem Arturem!



Na osobną linijkę i olbrzymią burę zasługuje oczywiście Porto. Coroczny bywalec fazy pucharowej frajersko zminimalizował sobie szanse na awans. A od sukcesu Mourinho mija w tym sezonie 10 lat. Pomimo świetnych graczy wypuszczanych co roku w głąb kontynentu, politykę klubu należy uznać za regresywną.

Ostatnie tegoroczne spotkanie z Champions League już za 2 tygodnie. Biorąc pod uwagę układ poszczególnych grup (pewny awans mają obydwa zespoły wyłącznie w grupie D), oczekuj, drogi kibicu, wielkich emocji. No doubt.

WL






niedziela, 24 listopada 2013

O byciu prawdziwym liderem i stylu drużyny słów kilka...

Dlaczego, jako fana nowojorskich Knicks, nie boli mnie styl w jakim drużyna dobrodusznie oddaje rywalom kolejne zwycięstwa? Odpowiedź jest banalna: bo tego stylu nie ma! Nie istnieją w głowach zawodników Knickerbockers takie pojęcia jak: gra zespołowa, zasłony, izolacje dla liderów. Nic, wielka pustka. To samo tyczy się gry obronnej. I choć anegdota o STAT, pytającym się asystenta podczas przygotowań do Igrzysk Olimpijskich w Atenach, o co chodzi w obronie strefowej (sic!), może rodzić uśmiech na twarzach i przekonanie, że w ciągu 9 lat owa pustka w głowie Amare została zapełniona, to jednak takie obrazki jak ten, mrożą krew w żyłach...


Dzisiejszej nocy w obozie z Madison Square Garden osiągnięto stan krytyczny. Bilans 3-9 już na starcie sezonu wyklucza Knicks z walki o pierwszą czwórkę Konferencji Wschodniej. A zwycięstwo w dywizji, biorąc pod uwagę poziom "konkurencji", będzie marnym pocieszeniem. Lecz nie to, a brak jakichkolwiek perspektyw dla rozwoju nowojorskiej ekipy jest tym, co przeraża najbardziej. Chyba, że jako owe perspektywy potraktujemy wytransferowanie jednego z najbardziej perspektywicznych SG/SF w lidze, celem uzyskania jakiegokolwiek wyniku w obecnym sezonie lub fakt nie do pomyślenia w przypadku dumnych Knicks - "tankowanie". Co dalej, panie Woodson?


Każda klasowa drużyna opiera się na liderze. I nie wmówicie mi, że tacy Spurs go nie mają. Oczywiście, że mają! Bogu dzięki, że nie pozwolił nam przekonać się, jak wybitnie niekorzystny wpływ na ten zespół miałaby kontuzja Tony'ego Parkera. W tym miejscu na usta ciśnie się kolejne pytanie: Czy Carmelo Anthony jest liderem zdolnym do poprowadzenia jakiejkolwiek drużyny do mistrzostwa NBA? Jako numer 1 w zespole - zdecydowanie nie. Dużo łatwiej przychodzi mi wyobrażenie sobie sytuacji, w której Melo stałby się opcją numer 2, wzorem Pau Gasola, Dwayne'a Wade'a czy Manu Ginobliego. Na to jednak pod kopułą Madison Square Garden się nie zanosi, bynajmniej do przyszłego lata.

 Mają Knickerbockers ową wątpliwą "przyjemność" służyć jako bezbłędny przykład zależności drużyny od jednego zawodnika. Nie pokazują nam tego podstawowe statystyki ze zwycięskich spotkań, gdyż w nich Melo niczego wielkiego nie zrobił (choć inaczej byśmy na to patrzyli, gdyby Knicks odnieśli zwycięstwa nad Rockets i Pacers, okraszone kolejno 45 i 30 punktami Anthony'ego). Ten wniosek wysnuwa się z analiz wideo spotkań nowojorskiej ekipy. Carmelo głodny gry, z podrażnioną ambicją i słynnym już "dniem konia", czyni drużynę z Big Apple niemożliwą do zatrzymania. Walczy w obronie jak lew, pokazując defensywny potencjał płynący w jego żyłach oraz szuka gry, nie wypuszczając piłki z rąk, gdy nie można pozwolić uciec rywalowi na kilka punktów. Gdy jednak Melo nie ma ochoty, szczęścia, bądź motywacji...  parafrazując klasyk - "Woodson, we have a problem".

Ostatnie dwa spotkania w wykonaniu NY Knicks pokazały oba oblicza ich lidera, a także całej drużyny, w sposób maksymalnie kontrastowy. Po meczu z Indianą, w którym zawodnik rodem z Brooklynu udowodnił charakter i niezwykłą nieustępliwość, miał uzasadnione pretensje do kolegów z ekipy. Pokazał się z bardzo dobrej strony, podejmując ważne decyzje w ataku (pal licho skuteczność!), zbierając aż 18 piłek (z czego 9 w ataku!) i umiejętnie kreując przestrzeń dla pozostałych zawodników Knicks, czego przy nieobecności Feltona i fatalnej formie rzutowej Bargnaniego wykorzystać się nie udało. Zabrakło w tym meczu wyłącznie odrobiny szczęścia w ostatnich sekundach czwartej kwarty i pomocy ze strony partnerów, szczególnie przy podwajaniu PG24 w dogrywce.

Po stosunkowo długim (i zasłużonym) odpoczynku, Carmelo Anthony powrócił na parkiet w sobotni wieczór, w Verizon Center w Capital City of Washington. Niestety, przyjmując na to spotkanie maskę złego lidera. Poprzez jego grę do świadomości widza przebijało się wyłącznie jedno słowo: NONSZALANCJA. Oddawana z niechęcią piłka w momencie, który przeważył o rozstrzygnięciu wyniku spotkania (pierwsza połowa 4 kwarty), oddane blisko dziesięć rzutów mniej niż w meczu środowym i zostawianie za dużo miejsca w obronie, co bezwzględnie wykorzystał Martell Webster, dobijając Knicks dwiema "trójkami".

Btw. gorąco polecam obejrzenie obydwu spotkań, szczególnie dla osób lubiących analityczne spojrzenie na grę zespołu czy zawodnika. Na przykładzie tych kontrastów widać to najlepiej.

Przywoływany przeze mnie Tony Parker, czy Chris Paul to przykłady liderów kalibru odmiennego od postawy Melo. Ich postawa w clutch jest bardzo często decydująca dla losów spotkania, jednak sama ich obecność na parkiecie w danym spotkaniu, bez względu na osobiste zdobycze, całkowicie odmienia grę drużyny. Gdyby ich zabrakło, rozsypałaby się gra, tak jak to miało miejsce w przypadku nieobecności Derricka Rose'a po swojej kontuzji w serii Bulls z Sixers, czy zeszłosezonowego braku Russella Westbrooka w serii z Grizzlies. Lecz, jakby spojrzeć na Knicks i perspektywę gry bez Anthony'ego, w zasadzie niewiele to zmienia. Gra nowojorskiej drużyny opiera się na indywidualnych poczynaniach, a w takiej roli lidera równie dobrze sprawdzają się Felton i Smith, co udowodnili z resztą w zeszłym sezonie, gdy gracz z numerem 7 zmagał się z urazem ramienia.

Co w takim razie stało się, przy zachowaniu ubiegłorocznej dyspozycji przez Carmelo, że tak drastycznie odmienił się obraz gry nowojorskich Knicks? Przede wszystkim negatywnie zadziałała przebudowa drużyny. Choć na pierwszy rzut oka nieznaczna, to przy analizie gry Knickerbockers, wysuwająca się na pierwszy plan. Podstawowym elementem tej wymiany miało być za "niewielki" koszt, sprowadzenie alternatywy dla Stoudemire'a na pozycję nr 4 - numeru 1 draftu 2006 - Andrei Bargnaniego. Tak jak w przypadku obecnej postawy STAT, tak samo jest z Włochem - stanowi znacznie większy pożytek dla drużyny, gdy go nie ma na parkiecie. Stanowi on kolejną niezbyt efektywną opcję punktową (oddającą na mecz aż średnio 12 rzutów), którą niezbyt można pogodzić z obecnością na parkiecie Melo czy J.R. Smitha. Fatalna postawa na deskach i jeszcze gorsza obrona nie stanowią żadnego pożytku dla drużyny. Na poprawę nastrojów, trochę czarnego humoru...


Równie dużym osłabieniem dla Knicks okazał się brak Jasona Kidd'a. Znakomicie kontrolował on tempo drużyny, wnosząc również wiele spokoju i doświadczenia. Wszystkie te cechy są niestety obce Udrih'owi. To głównie związane z nim cierpienia muszą znosić fani Knicks, przy nieobecności Feltona. Szanownemu Ronowi.. oj, przepraszam, MWP poświęcę tyle miejsca, ile serca poświęca on angażowaniu się w grę drużyny - nic. Brakuje Woodsonowi na pewno Steve'a Novaka, samym swoim pobytem na parkiecie rozciągającego grę i zapewniającego ważne punkty zza linii 7 metrów i 24 centymetrów. 

Najważniejszą jednak przyczyną obecnego stanu rzeczy jest taktyka, a właściwie jej brak w drużynie z Big Apple. Nowoczesna koszykówka, szczególnie ta rodem z NBA, opiera się przede wszystkim na schematach. I choć wydawać się może, że popisy Lebrona czy Rose'a (niech wraca jak najszybciej) to wynik ich indywidualnej zdolności to jednak na samą możliwość zaistnienia takiej sytuacji mają wpływ skrzętnie przygotowywane przez partnerów zasłony i izolacje. W Nowym Jorku są to elementy całkowicie obce. Gra zespołowa w tym "zespole" nie istnieje. Na próżno szukać jej szczególnie, gdy na parkiecie brakuje Feltona i Chandlera, zawodników zdolnych do jakiejkolwiek kombinacyjnej ofensywy. Kardynalnym błędem jest rozgrywanie piłki przez Anthony'ego, który mimo, że wykorzystuje ten układ do wkręcania się pod kosz i kreowania pozycji rzutowych, nie posiada umiejętności Lebrona czy George'a i poza indywidualnymi wyczynami, nie wpływa pozytywnie na grę drużyny poprzez otwieranie drogi do kosza partnerom. Brak Tysona Chandlera pozbawia zespół możliwości grania pick-and-roll'i, a świetny niegdyś w tym elemencie Stoudemire woli czekać na piłkę znacznie bliżej kosza. Nieumiejętnie wykorzystywany jest także potencjał Imana Shumperta, który przy obecności w drużynie tylu opcji w ataku nie potrafi znaleźć sobie miejsca na parkiecie. Dodanie do składu Bargnaniego i powrót Stoudemire'a sprawiły, że w Knicks jest nadmiar graczy lubujących się w oddawaniu rzutów do kosza, a brakuje niezbędnych w każdej ekipie zadaniowców. Podsumowując: kto ma piłkę - rzuca, a reszta stoi w miejscu.

Czy jest szansa na ratunek dla tego zespołu? W tym sezonie wydaje się, że nie, bo nie jestem przekonany czy wymiana Imana Shumperta i Stoudemire'a pozwoli pozyskać zawodników zdolnych do zmienienia oblicza drużyny. Z resztą, kto by się pakował w monstrualny kontrakt tego drugiego. Dopiero latem Steve Mills, nowy GM Knicks, powinien zacząć generalną przebudowę. Nie jestem pewny, czy odpowiednim ruchem byłoby zakontraktowanie Irvinga. Natomiast z każdym kolejnym niepowodzeniem, coraz bardziej realna będzie stawać się chęć Carmelo do opuszczenia rodzinnego miasta i poszukania szansy na pierścień w innym miejscu (oby nie w Los Angeles). Może i stał się on w zeszłym sezonie królem Nowego Jorku, ale najwybitniejsi władcy nie wygrywali wyłącznie spektakularnych bitew (choć to one najgłębiej zapisały się w pamięci potomnych), ale potrafili stworzyć znakomicie działające imperium i tryumfować w ostatecznym rozrachunku. Do tego powinien dążyć i Melo, bo tylko ta ścieżka uczyni go wielkim na miarę własnych ambicji i oczekiwań milionów...

WL









czwartek, 21 listopada 2013

Kiedy gwiazdozbiór staje się konstelacją...

W ramach wyjaśnień: Choć tegoroczne baraże były jednymi z najciekawszych od wielu, wielu lat postanowiłem skupić się głównie na dwumeczu Francja - Ukraina. Z prostego względu - o Islandii, jak i o starciu Ibry z Ronaldo, powiedziano już wszystko i chyba nawet za dużo. Polem do popisu został najciekawszy, według mnie, pojedynek.

"Jakie to wspaniałe uczucie: mieć rację" - pomyślałem po wczorajszym spotkaniu, wieszcząc poprzednio, że nic nie jest jeszcze jasne. To samo po ostatnim gwizdku sędziego Damira Skominy pomyślał z pewnością Didier Deschampes. (Nie pomyślał tego na pewno sędzia liniowy Matej Zunić, dwukrotnie popełniając karygodny błąd, wymachując lub nie chorągiewką). Dokonując rewolucji w składzie, szanse powodzenia całkowicie nowego planu równe były pewnie szansom na trafienie przysłowiowej szóstki w totka. Nie oszukujmy się, Deschampes trafił wyśmienicie, co z resztą pozwoliło mu przedłużyć kontrakt z Francuską Federacją Piłkarską do Mistrzostw Europy w 2016 roku, więc najważniejszej piłkarskiej imprezy nad Sekwaną w tym stuleciu. Ale po kolei...

Podczas poniedziałkowej konferencji prasowej selekcjoner reprezentacji Francji obiecywał, że jego zespół z pewnością nie zagra niecierpliwie, a jego zadaniem jest znalezienie "złotego środka", który doprowadzi Tricolores do końcowego tryumfu. "Złoty środek" okazał się takowym i w przenośni i faktycznie na boisku. Stanowił go, odwrócony w stosunku do piątkowego spotkania, trójkąt środkowych pomocników. W miejsce Nasriego przesunęła się para Pogba-Matuidi, a miejsce za ich plecami zajął doświadczony Yohan Cabaye. Jakie korzyści przyniosło takie ustawienie Les Bleus?

Bardzo wiele! Przede wszystkim swój wkład w kreowanie ataków znacznie zwiększyli Pogba i Matuidi. W szczególności pierwszy z nich. Jeśli w europejskiej piłce przyznawano by nagrodę dla zawodnika, który poczynił największy progres, zawodnik Starej Damy byłby niekwestionowanym kandydatem do zwycięstwa. W obecnym roku kalendarzowym stał się liderem kadry młodzieżowej, zdobywając wraz z Mistrzostwem Świata tytuł MVP mundialu U-20, a także wdarł się przebojem do pierwszej jedenastki dorosłej reprezentacji. (Z resztą jak pewnie zdążycie się przekonać, jest to mój ulubieniec i z pewnością dłuższy i bardziej wyczerpujący tekst na jego temat popełnię). Zaprezentował on bardzo dojrzałą piłkę, łącząc drybling, pewność w destrukcji ze znakomitymi przerzutami. Warto dodać, że miał znaczący udział przy dwóch akcjach bramkowych. W 28 minucie, przy nieuznanym golu Benzemy, wyłuskał piłkę na 30 metrze od bramki przeciwnika, co zapoczątkowało rajd Ribery'ego lewą stroną. Przy trzecim golu dla Francuzów, znakomicie odnalazł się w zamieszaniu w polu karnym, podając piłkę do asystującego Debuchy'ego. Para Pogba-Matuidi odegrała również wielką rolę w wywieraniu pressingu na środkowych pomocnikach reprezentacji Ukrainy, o czym świadczy łączna liczba 8 odbiorów w ich wykonaniu. 

Wpływ Paula Pogby na grę w danych strefach boiska w obydwu meczach

Yohan Cabaye otrzymał za zadanie nie tylko pomoc z przenoszeniu ciężaru gry na ukraińską stronę boiska, ale także trzymanie na smyczy Romana Zozulyi. Faktycznie, nie odstąpił go nawet na krok, uniemożliwiając Ukraińcom granie długich piłek, jak to miało miejsce w piątkowym spotkaniu. 

Najbardziej znaczącą zmianą w porównaniu do pierwszego meczu, było pozbycie się najmocniej krytykowanego we francuskich mediach Nasry'ego. Nie potrafił on napędzać ataków Les Bleus, nie współpracował odpowiednio ze skrzydłowymi, zwłaszcza z Franckiem Ribery'm. Asem z rękawa w talii Deschampes'a miał być w tym spotkaniu ustawiony na prawym skrzydle Mathieu Valbuena. Nie sposób było go upilnować, dwoił się i troił, sprawiając, że defensorzy w żółto-niebieskich strojach przecierali oczy ze zdumienia. Wszędobylskość niewielkiego Francuza obrazuje najlepiej ten oto "heat map"...


Do wybitnego występu zabrakło mu wyłącznie gola. 

Selekcjoner Tricolores z racji "wybryku" Koscielnego i asekuracyjnej gry Abidala, zmuszony był przemeblować blok obronny, ustawiając na stoperze Sakho oraz Varane'a. Kolejna znakomita decyzja. To oni mieli największy wpływ na zdobycie pierwszego gola w tym spotkaniu. Młody stoper Realu Madryt dryblując dostał się w okolice "jedenastki" reprezentacji Ukrainy, wywalczając rzut wolny, a gracz The Reds, korzystając z fatalnego ustawienia Mandzyuka, który zignorował linię spalonego, umieścił piłkę w bramce. Podczas budowania ataków pozycyjnych ustawieni byli oni niezwykle wysoko, uniemożliwiając granie szybkich i długich piłek do kontry i wspomagając kolegów alternatywą w rozegraniu piłki, nie popełniając przy tym ani jednego błędu w obronie.

Osobne słowo należy się bocznym obrońcom, bo to oni zostawili najwięcej potu na boisku. Ustawieni ultraofensywnie Debuchy i Evra pełnili rolę skrzydłowych w momencie, w którym Ribery i Valbuena schodzili do środka. Zasypali oni pole karne gradem dośrodkowań, z czego jedno, konkretnie w wykonaniu gracza Newcastle, w 33 minucie, doprowadziło do zdobycia bramki. Olbrzymią pracę wykonali również  w defensywie zatrzymując 2 największe strzelby kadry naszych wschodnich sąsiadów - Konopliankę i Iarmolenkę. Patrice Evra spędził w zasadzie większą część spotkania właśnie na połowie przeciwnika, z Ribery'm rozumiejąc się bez słów. 


Wbrew temu co pisałem w poniedziałek, to Benzema okazał się optymalnym kandydatem do obsadzenia pozycji numer 9. Wspomagał on partnerów cofając się do środkowych stref boiska i dzielnie pomagał przy prowadzeniu pressingu. Co miał trafić - trafił, co spieprzyć (znakomita sytuacja na początku 2 połowy) - spieprzył.

Jednak reprezentacja Francji nie istniałaby w tym spotkaniu bez "Człowieka z blizną". To Franck Ribery przyjął na siebie grad ciosów i kopniaków od przeciwników. Wspaniale wspierał Evrę przy ograniczaniu Iarmolenki, podłączał się do większości akcji, znów był nieuchwytny, zadziorny i waleczny. Sprawdziły się moje słowa. Na mundialu nie może zabraknąć najlepszego zawodnika rozgrywek europejskich sezonu 2012/2013. 

Ciężko napisać mi cokolwiek o drużynie Michajła Fomenki. Nie istnieli w tym spotkaniu. Zostali przeżuci, zmieleni i starci na proch. Oczywiście, mogli wyjść z tego starcia zwycięsko. Od pierwszych minut spotkania popełniali karygodne błędy przy stałych fragmentach gry, co bezlitośnie wykorzystał Sakho. Przy drugim golu zabrakło asekuracji dla Debuchy'ego na lewej obronie. Khacheridiemu zabrakło szczypty rozumu, a w 70 minucie odrobiny szczęścia i celności. A jak mawia Michał Okoński - "Futbol jest okrutny". I nie bierze jeńców. 

A Stade de France odleciał przy śpiewie "Marsylianki". 

WL

PS Chorwacja powinna dobrodusznie oddać miejsce na mundialu Szwedom. Ibrze się to po prostu należy!
PS 2 Ciekawostka statystyczna: Cristiano Ronaldo skompletował w tym sezonie tyle hat-tricków, ile Crystal Palace strzeliło goli w obecnych rozgrywkach Premier League (6).
PS 3  Francuska pogodynka, Dora Tillier, obdarzona nieprzeciętnymi warunkami naturalnymi i unikalnymi zdolnościami motywacyjnymi, obiecała, że po awansie Les Bleus poprowadzi prognozę pogody nago. 


Ręka w górę, kto nie może się doczekać :)

PS 4 Po zdobyciu trzeciego gola przez Tricolores Mamadou Sakho szykował się do zdjęcia koszulki w szale radości. Na szczęście w połowie tej czynności przypomniał sobie, że ma na koncie żółtą kartkę i było by to niezłym faux pas...









  

poniedziałek, 18 listopada 2013

Au revoir Fran.. no właśnie, kto?

Wracam do żywych. Z racji tego, że dopiero dzisiaj znalazłem czas, żeby dorwać się do piątkowej sieczki, to potraktujcie to jednocześnie jako zapowiedź jutrzejszego rewanżu.

Spotkanie mogło zachwycić albo ukołysać do snu, niczym najlepsze fragmenty tegorocznej gry Milanu w Serie A, czy coś takiego. Zero efektowności, max efektywności. I to tylko z jednej strony. Ukraina bezlitośnie wcieliła się w role Kuby Rozpruwacza. Wyczekała na odpowiedni moment i z gracją pierwszorzędnego monsieur zadała dwa decydujące ciosy. Trener Fomenko z ławki rezerwowych nie wstawał wcale, bo i nie było powodu. Z każdą kolejną minutą na jego twarzy gościł za to coraz pewniejszy uśmiech. Widział, że podopieczni go posłuchali i wiedzą co mają robić. I co najważniejsze, robią to dobrze.

Ukraina zagrała wyśmienicie. Fundamentem sukcesu była postawa środka pola, przede wszystkim pary Rotan-Stepanenko. Nie dość, że nękali co chwila Nasriego, to i Pogba i Matuidi nie mogli ani przez chwilę poczuć się pewnie. Znakomitą pracę wykonali również wspomagając boczne sektory boiska. W ataku pozycyjnym, gdy piłka znajdowała się dłużej niż 10 sekund przy nodze Ribery'ego, zaraz znajdowało się przy nim 3 "natrętów". Wielkie zaangażowanie w  prace defensywną było widać także ze strony skrzydłowych. Obaj nie szczędzili sił na pressing, schodząc bardzo często do środkowej części boiska.

Niebiesko-żółci imponowali również zimną krwią przy rozgrywaniu piłki. Pressing Francuzów, szczególnie w pierwszej połowie, stał na bardzo dobrym poziomie, co nie przeszkadzało piłkarzom Fomenki w składnym wyprowadzeniu piłki z własnej połowy. Ba, co więcej wykorzystywali oni bezlitośnie powstałe w ten sposób luki po trójkolorowej stronie boiska, posyłając niezwykle dokładne, długie zagrania, gdzie czekał na nie niezwykle waleczny Zozulya, z którym wybitnie nie radziła sobie para Koscielny-Abidal.

Czego zabrakło tricolores? W zasadzie to zawiniła chyba każda formacja. Nie ma sensu wymieniać tu poszczególnych błędów kolejnych zawodników, bo było ich od groma i jeszcze więcej. Skupię się na tych najważniejszych czynnikach, które spowodowały, że gra Francuzów wyglądała tak, a nie inaczej. Zaczynamy...

1. Brak kreatywności i współpracy środkowego trójkąta Matuidi-Nasri-Pogba. Nie potrafili oni stworzyć nawet pozorów przewagi w środku pola. Para defensywnych pomocników pod akcje ofensywne podłączała się wyłącznie od wielkiego dzwonu i to przeważnie nie stwarzając większego zagrożenia. Zawodnik PSG, nie dość że do bólu nieefektywny pod kątem kreowania gry, potrafił stracić banalne, wydawać by się mogło, piłki. Bardziej aktywny w tym względzie był Pogba, jednak i u niego nie widać było błysku, którym popisuje się w spotkaniach Juve. Rzadko wdawał się w dryblingi, co potrafi robić świetnie przy doskonałym balansie ciałem. W całym meczu zagrał tylko 3 przerzuty, co stanowi jedno z jego zagrań firmowych podczas budowania ataku pozycyjnego. Co do krycia na radar, co dobrze potrafią robić na poziomie reprezentacyjnym wyłącznie wybitni zawodnicy, obu panom polecam analizę dominacji w środku pola Carricka, autorstwa nieocenionego Gary'ego Neville'a. Przy przeciętnej postawie partnerów niewiele mógł zrobić i Nasri pozbawiony swego atutu, czyli umiejętności rozpędzenia akcji szybkością i grą na małej przestrzeni. Jednak i on nie wykazywał przez czas swego pobytu na murawie wielkiego zaangażowania i chęci do gry.

2. Niewidoczny Ribery. Bardzo rzadkim obrazkiem (poza początkiem 2-giej części spotkania) było cofanie się lidera reprezentacji pod linię środkową w celu pomocy z rozegraniu i rozciągnięciu akcji. Przez brak przewagi w środku pola miał on bardzo mało wolnego miejsca na skrzydłach, co powinno przekonać go do spięcia pośladków i wsparcia kolegów w centralnej strefie, wykorzystując umiejętność świetnej gry na małej przestrzeni. Brakowało mu pomocy w odgrywaniu piłek po ziemi od Giroud, do czego przyzwyczaił się w Bayernie, co jednak nie może go usprawiedliwiać. Ribery zagrał bardzo przeciętne spotkanie.

O postawie Remy'ego nie ma sensu mówić ani słowa, wzbudzał wyłącznie politowanie. Nieco ożywienia wniósł Sissoko, lecz on z kolei raził chaotycznością i niedokładnością.

3. Czarę goryczy dopełnia postawa Koscielnego. Pierwszą bramkę zapisał na swoje konto do spółki z Debuchy'm, popełniając kardynalny błąd w strefowym kryciu. Drugą dopisał już sobie sam. Po zachowaniu z 90-tej minuty wypada tylko zastanowić się, czy jego nieobecność w rewanżu będzie osłabieniem linii defensywnej.

Dziwią mnie też zmiany szanownego pana Didiera Deschampes. Po pozbyciu się Remy'ego kolejnym oczywistym krokiem wydawało by się stworzenie przewagi w środku pola, co równa się pozbyciu się Matuidiego, czego jednak selekcjoner tricolores nie uczynił. Zdjął za to odpowiedzialnego za jakikolwiek ruch w ataku Nasriego. Fatalne posunięcie.

Czemu jednak sprawa awansu nie jest przesądzona? Przez olbrzymi potencjał, który drzemie we Francuzach oraz chęć wymazania z pamięci wszystkich piątkowego blamażu. Możliwości reprezentacji Francji sięgają, nie oszukujmy się, spokojnie półfinału Mundialu. Skoro w RPA do finału dotarła Holandia, co do dziś uważam za niespodziankę, to i o podobny rezultat mogą bez wątpienia pokusić się trójkolorowi.

Co jeszcze mnie przekonuje? Wzrok pana poniżej. Wzrok, pełen nieustępliwości, która po latach prób i posiadania celu na wyciągnięcie ręki, pozwoliła na zdobycie upragnionego zwycięstwa w Champions League. Popatrzcie jeszcze raz. Czy pozwoliłby on na nieobecność na Mundialu w szczytowym momencie swojej kariery? Czy w momencie, gdy rozstrzygają się losy Złotej Piłki, a na polu bitwy został mu już tylko jeden przeciwnik, pozwoliłby na blamaż, który marzenia o tym trofeum rozwiałby raz na zawsze? Ronaldo wbijając bramę Szwedom, zbliżył się do tego celu niesamowicie.

Wszystko w nogach jednego gracza. I choć awans jest cholernie trudnym zadaniem, doceniona zostanie też walka i nieustępliwość. I to czyni jutrzejszy pojedynek jednym z najlepiej zapowiadających się spotkań 2013 roku.

WL

PS Na szpicy powinien zagrać mimo wszystko Giroud. Zrobi przewagę w trudnych momentach i przy stałych fragmentach gry

PS2 Nawałka to cholernie inteligentny typ. Dajcie mu szansę.


niedziela, 10 listopada 2013

Krótkie podsumowanie piłkarskiej Superniedzieli

Oj, działo się. Włosko-brytyjska mieszanka zapanowała nad dzisiejszym planem dnia. Jako przystawka: Spurs - Newcastle, potem pierwsze danie kombinacyjne: Sunderland - Citizens/Roma - Sassuolo, danie głowne: Manchester United - Arsenal i przepyszny deser: Juve - Napoli. Delissimo. Ale po kolei...

Spurs - Newcastle/Sunderland - Manchester City

Pellegrini i Villas-Boas, jako stosunkowo nowi w realiach BPL menedżerowie, poznają cały kwasek, jakim przyprawione są rozgrywki najlepszej ligi świata. O ile w przypadku Portugalczyka problem jest większy, bo skutecznością jego zespół nie grzeszy od początku rozgrywek, to trener The Citizens może czuć rozczarowanie. Kolejne stracone punkty na wyjeździe po całkiem solidnej grze. Odetchnąć może za to Alan Pardew, bo po wiktoriach przeciwko Londyńskim contenderom jego pozycja w drużynie srok z miasta nad rzeką Tyne gruntuje się coraz bardziej.

AS Roma - Sassuolo

Po meczu najstateczniejszej z ekip Serie A z drużyną grającą najbardziej nieokiełznaną (no może poza Sampdorią) piłkę można było spodziewać się wszystkiego. I tak faktycznie było. Pierwsza połowa to zdecydowany pokaz siły Rzymian. Mimo, że bramka zdobyta została dość szczęśliwie to mecz był całkowicie pod ich kontrolą. Przerażający jest stosunek wymienionych podań przez obydwie ekipy (Roma - żółty):



Szczęście jednak stało po drugiej stronie. Sprawdza się teza o szaleństwie drużyny Sassuolo. Jeżeli cokolwiek pozwoli im utrzymać się w tym sezonie w Serie A, to tylko ta cecha. A sam wynik tego dania miał swe znaczące reperkusje podczas deseru...

Manchester United - Arsenal

Znamienna statystyka. 50 spotkanie Arsene'a Wengera przeciwko United. Do tej pory - ledwie 15 zwycięstw. W symbolice biblijnej liczba 50 ma wyjątkowe znaczenie. Bardzo często stanowi swego rodzaju punkt zwrotny danych wydarzeń lub podkreśla ich szczególną rangę. Wielu dopatrywało się właśnie w tym zapowiedzi historycznego zwycięstwa Arsenalu, stanowiącego siedmiomilowy krok w kontekście walki o mistrzostwo. Tak solidnie zaplanowaną przepowiednie może zepsuć wyłącznie osoba o nadprzyrodzonych mocach. I takiej sytuacji byliśmy świadkiem. ManU nie byli drużyną Davida Moyesa. Ustawienie zespołu, odpowiednia taktyka, zneutralizowanie środka pola Carrickiem oraz Philem Jonesem, a także te błysk i sposób na Arsenal mogły być skutkiem działania jednego człowieka, który na Old Trafford (które, jak głosi napis na kibicowskiej fladze, jest niebem) staje się bogiem. I choć nie odnalazły go kamery, to on tam był, a jego duch unosił się nad boiskiem i do rewanżu na Emirates Stadium nie opuści Wengera. Faktycznie, być może był to przełomowy moment, choć nie taki, jakiego spodziewali się wszyscy. Błysk stracili Ramsey, Oezil i Giroud. Magia Old Trafford splątała im nogi czy dogasają fajerwerki The Gunners i wszystko wróci wkrótce do normy?

Juventus - Napoli

Jeśli chodzi o deser, to Włosi, mając we krwi złotą dewizę "dolce vita", nie mogą tego spieprzyć. Pula nagród została dodatkowo skumulowana przez potknięcie Romy. Było to jedno z najlepszych spotkań jakie widziałem w tym sezonie. Kwintesencja włoskiej piłki w dwóch wymiarach: dominacji - Juve w pierwszej części oraz żywiołowości i temperamentu - co zafundowały nam obie ekipy w drugiej połowie. Wrażenie po pierwszym kęsie było niezwykle mocne i wyraziste, a Llorente, jako dostarczyciel piłek nie do spieprzenia, z gracją kelnera z najlepszych restauracji podał nam to w odpowiedniej formie. Przez następne 45 minut dominował wyłącznie jeden smak - biało-czarny. Szefem kuchni był jak zwykle Andrea Pirlo, zachowując idealne proporcje przy każdym ruchu, a do pomocy miał swego wiernego ucznia - Paula Pogbę. Przedstawiciele błękitnej części deseru, a w szczególności Inler i Behrami, postanowili nie przeszkadzać mistrzom. Cud, że schodząc na przerwę nie zafundowali sobie wyższej straty. Po powrocie dostaliśmy kaloryczną mieszankę wybuchową. Juve, oddając inicjatywę, zafundowało nam prawdziwą symfonię smaków. Co chwila kubki smakowe były atakowane przez "wybryki" Insigne, Hamsika, Higuaina, Vidala oraz Teveza. Szczególnie za niewykorzystane okazje ostatniej dwójki Juve powinno być skarcone bramką. Na ratunek przybył jednak Pirlo i ładując niesamowitą piłkę prosto w okno, natychmiast ugasił pożar. Na sam koniec wisienką na torcie Paul Pogba, z niemiłosierną siłą obijając słupek, dopełnił dzieła. "La Vecchia Signora" zmniejsza stratę do Romy do 1 punkta i znów jest postrachem całego Półwyspu Apenińskiego. Sytuacja w Serie A wydaje się być opanowana. Teraz pora na Ligę Mistrzów...

X-factor dnia: Andrea "Il Professore" Pirlo





Nie mam pytań. Enjoy!

WL

Specjalnie ani słowa o Legii. Nie mogę doleczyć zgagi po czwartku. I nawet marny Widzew tego nie zmieni...


  

MVP przyszłości

Pamiętacie jeszcze tego pana?

 



 

Średnio rozpoznawalny zawodnik z jednego z najnudniejszych zespołów w lidze, dowodzonego przez Danny'ego Grangera, z ambitnym Larrym Birdem, powtarzającym jak mantrę, że tworzy ekipę, która w przeciągu trzech lat niepodzielnie zapanuje w konferencji. Wielu pewnie pomyślało: dunker całkiem spoko, ale poza przelotami nad obręczą koszykarsko pewnie "cienki bolek". Ledwie 2 tygodnie wcześniej zagrał najlepszy mecz w karierze, wrzucając 30 punktów broniącym tytułu Dallas Mavs. Jak się okazało, wspomniane spotkanie oraz uczestnictwo w All-Star Weekend były momentami przełomowymi w karierze absolwenta kalifornijskiej uczelni Fresno State.

Grą na college'u nie szokował. Największym sukcesem było zaliczenie do grona 16 najbardziej "entertaining" zawodników w NCAA przez Sports Illustrated. Do NBA wprowadził go Draft 2010, w którym z numerem 10 zdecydowali się na niego Pacers. Grając średnio 20 minut na mecz, nie zachwycał statystykami. 7.8 punktu, 1.1 asysty oraz 3.7 zbiórki. Nie załapał się w dość słabym roczniku do All-Rookie First Team. Pewnym przeskokiem w kolejnym sezonie było rozpoczęcie wszystkich spotkań w Starting 5. Będąc zaznajomionym z realiami NBA, solidnie przepracował okres lockoutu. Swój "sophomore season" zakończył dobrze prezentując się w play-off, gdzie odprawił z kwitkiem Orlando Magic i napsuł wiele krwi późniejszym mistrzom, co było jednocześnie zapowiedzią niezwykłego pojedynku w kolejnym sezonie.

Jak wiadomo, momentem przełomowym dla PG24 była kontuzja Danny'ego Grangera. Obowiązek wzięcia na barki przewodzenia drużynie na parkiecie całkowicie odmienił zawodnika. Szybciutko przystosował się do nowej roli, co zaowocowało występem z punktowym "career-high" w liczbie 37 oczek przeciwko NO Hornets, już w pierwszym miesiącu sezonu zasadniczego. Stały progres i kolejne kamienie milowe (m.in. pierwsze triple-double przeciwko Bobcats) w połączeniu z dobrymi wynikami drużyny z Indianapolis zapracowały na pierwszą nominację do ASG. Zagrał tam 20 minut, notując solidne 17 punktów, z czego kilka zdobytych po potężnych dunkach. Regular season zakończył z bilansem punktowym w granicach średnio 17 oczek. Doprowadził Pacers do 3 miejsca na wschodzie i zwycięstwa w dywizji, zdobywając bezdyskusyjnie nagrodę dla "Most Improved Player". Jednak jego gwiazda miała zaświecić najmocniej w zbliżających się play-offs. Bez większych problemów drużyna z Indianapolis wyeliminowała Hawks i na ich drodze stanęli nieobliczalni NY Knicks. Tu swoją wartość w defensywie udowodnił George, niezwykle efektywnie pozbawiając wszelkich argumentów Carmelo Anthony'ego. Wraz z dominującym pod koszami Roy'em Hibbertem poprowadzili Pacers do zwycięstwa w 6 spotkaniach. W finale konferencji (sprawdzają się niezwykłe przepowiednie Larry'ego Birda) Pacers stworzyli wraz z Miami Heat jedną z najpiękniejszych i najbardziej emocjonujących serii w XXI wieku. Pomimo fatalnej dyspozycji Paula George'a w decydującym meczu, pojedynki pomiędzy nim a Lebronem przeszły z miejsca do historii ligi...



Co decyduje o wybitnej postawie zawodnika rodem ze słonecznej Californii?

Bez wątpienia atletyzm. Jeden z najszybszych pierwszych kroków z kozłem w lidze, szybkość i świetna praca nóg w obronie 1 na 1 oraz niesamowity dosiężny wyskok, o czym przekonują się kolejni zawodnicy starający się zatrzymać PG24 na obręczy.


W roli głównej - Larry Sanders. O szybkości George'a przy wkręcaniu się w strefę podkoszową boleśnie przekonywał się nawet sam Lebron James nie potrafiąc zatrzymać młodszego o 6 lat rywala. Bolączką zawodnika z Indianapolis był dotychczas rzut. W sezonie 2012/13 jego współczynnik TS wyniósł 53%, co uplasowało go na zaledwie 28 pozycji wśród niskich skrzydłowych w NBA. Poza "step-back'iem" George nie ma wybitnych zdolności do kreowania sobie pozycji rzutowych.

Był to jeden z elementów nad którymi skupiał się podczas przedsezonowych treningów. Starał się również, jak powiedział w wywiadzie dla Indianapolis Star, rozwijać umiejętności dowodzenia, które decydują o przywódczej roli w zespole. Tym, co charakteryzuje PG24 jest bez wątpienia niezwykła boiskowa inteligencja. Jest zawodnikiem widzącym wiele na parkiecie i posiadającym umiejętność podejmowania natychmiastowych decyzji. Jak na lidera drużyny zaskakująco krótki jest jego czas przetrzymywania piłki. W obecnym sezonie zmniejszył się on dodatkowo przez wzrost roli w ofensywie Lance'a Stephensona, który lubuję się z kozłowaniu gały. Wartym zaobserwowania elementem jest wychodzenie zawodnika na czyste pozycje za linią rzutów za 3. Większość prób z tej pozycji oddaje George pozbawiony krycia i po otrzymaniu podania ma wiele czasu na złożenie się do "trójki".

Niezwykłą historię piszą Pacers na starcie sezonu 2013/14. Bilans 7-0 nie jest zaskakujący, nawet mimo kolejnej kontuzji Danny'ego Grangera. Jest to wynikowa rozwoju poszczególnych zawodników (szczególnie Roya Hibberta, na współpracy z którym korzysta George), trafionych transferów oraz dopracowania do perfekcji kolektywu obronnego.W zakończonym przed chwilą spotkaniu przeciwko Brooklyn Nets potwierdzili to odnosząc bezdyskusyjne zwycięstwo, którego ojcem był nie kto inny jak Paul George. Wydaje się, że jedynym czynnikiem brakującym w tej ekipie jest klasowy rozgrywający bo ani Hill, ani Watson nie wywiązują się w odpowiednim stopniu ze swych zadań.

Dzięki możliwości gry i bronienia na pozycjach 1-3, George wpisuje się w wizję przyszłościowego lidera i gwiazdy nowoczesnej koszykówki. Bardzo podobny progres zalicza w południowej części Stanów rok starszy James Harden. Są to dwaj gracze o uznanej marce, którzy stale są na etapie największego rozwoju jako liderzy swoich ekip. Jeśli utrzymają ten poziom, naturalnym będzie wybór do pierwszych piątek ASG. Kluczowym momentem będą play-offs, które do tej pory nie były domeną "Brody", za to George sprawdzał się w nich znakomicie. Niemniej jednak i Pacers i Rockets są murowanymi kandydatami do finałów swoich konferencji i pretendentami do tytułu mistrzowskiego.

Osobiście ślinię się na myśl ponownego starcia Króla Jamesa z George'm w tegorocznych PO. Te pojedynki są solą koszykówki i jednocześnie widoczną zmianą warty. Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem potencjalna wygrana Pacers z Heat w post season. Lebron już czuje oddech młodszego rywala na karku i wie, że jego okres dominacji się kończy. Nadciąga nowe, a gwarantem jakości jest symbol PG24...
WL

PS Taka ciekawostka: mieszkający w Californii George wzorował się w swej grze na Kobasie, jednak od małego pozostawał wiernym kibicem Clippers. Szczyt hipsterstwa jak na lata 90-te, no nie? ;)


czwartek, 7 listopada 2013

Zespół jak samochód, bez silnika nie ruszy...

Każdy rywal od początku rozgrywek grupowych LE był zdecydowanie w zasięgu Legii. Każdy, bez wyjątku. Co ciekawe, drużyną prezentującą najniższy poziom z nich wszystkich był właśnie Trabzon, co było widoczne gołym okiem. Jednak prawa przyrody w takich sytuacjach są nieubłagane: frajera należy sklepać.

Gdzie doszukiwać się przyczyn frajerstwa? Przeanalizujmy grę poszczególnych zawodników. Dwaliszwili - obecny-niećwiczący, co nie powinno szczególnie dziwić. Przy starciach z Yumlu wyszły na jaw wszystkie braki tego zawodnika w grze tyłem do bramki. Kosecki - najmniej wartościowy piłkarz dla warszawskiej drużyny w tym sezonie, za mało kontaktów z piłką, nieprzytomny w kontratakach. Kucharczyk - z głupotą, choćbyś i bardzo chciał, to nie wygrasz, niestety. Pinto - nieporadny, wiotki, próg zwalniający każdej akcji Legionistów. Jodłowiec niestety jest zbyt ograniczony technicznie na grę na pozycji defensywnego pomocnika. Na Ekstraklasę to starcza, na Europę już zdecydowanie nie. Dochodzimy do Dominika Furmana...

Jak się okazuje ojca i matki całego zamieszania i frajerstwa warszawskiej ekipy. Zacznijmy od całkowitego braku wyobraźni do kreacji gry. Wszystkie zagrania do bólu przewidywalne, asekuracyjne. Jeśli Furmana określano jeszcze rok temu jako gracza o inklinacji ofensywnej, radzę włożyć te tezy pomiędzy bajki. Nie stanowi on żadnej wartości dla drużyny w ataku. Znaczną różnicę widać porównując zachowanie Furmiego i Jodły w wyprowadzaniu akcji. Tomek śmiało podłączał się pod większość ataków, obiegał rywala i szukał wolnego pola do otrzymania piłki. Furman pragnął pozbyć się piłki jak najszybciej i zostać spokojnie w miejscu. Znamienne były niektóre obrazki z 2 połowy, w której Colman i Zokora, nie widząc zagrożenia z jego strony, pozostawiali go całkowicie bez krycia. Jak wykorzystał otwartą drogę do 20 metra przed bramką rywala? Posyłając piłki w górne rzędy trybun. Również jedno jedyne z sześciu dośrodkowań (z czego czterech z rogu boiska), które dotarło do partnera, nie napawa optymizmem.

Obrona. Kiedy zostajesz tyłu, asekuracja to twoje 11 przykazanie. Pod tym względem nasz bohater wypadł całkiem solidnie, notując 5 udanych wślizgów i odbiór w okolicy środka boiska. Jednak znaczenie ma to nikłe, gdy konto zawodnika zostaje obciążone winą za straconą bramkę. Zachowanie Furmana przy golu Adina było nieodpowiedzialne i tak głupie, że aż ciężkie do wytłumaczenia. Jako defensywny pomocnik miał obowiązek pokryć strefę okolic 11 metra, widząc dodatkowo, że zbliża się do niej niekryty zawodnik. Dalsze losy tej sytuacji niestety znamy...

Pojawia się pytanie, z czego wynika regres i fatalna gra zawodnika uważanego powszechnie za wielki talent. Prawda leży zapewne pomiędzy zaangażowaniem zawodnika, kwestiami psychologicznymi i odpowiednią pracą trenera. Wytworzyła się czarna dziura marnotrawiąca wielki talent, co do którego jestem święcie przekonany. Jedynym zawodnikiem zdolnym do kreacji gry w środku pola wydaje się być jedynie Helio Pinto, lecz i jego dyspozycja przyprawia o zawrót głowy. Potrzebne są zmiany, bo i Radovicia w końcu zabraknie. A wtedy, dupa blada. Panie Urban, koniec opierdalania się...

WL


środa, 6 listopada 2013

Siadamy wygodnie w fotelu i zapinamy pasy...

Przemogłem się. Po miesiącach bazgrania na kartkach papieru i wylewaniu swych żali i pragnień na FB i TT, gdzie zaczęło brakować miejsca, zaczynamy kolejny etap. Czy owocny? Wyjdzie w praniu. Jest to jednocześnie poligon doświadczalny i pole minowe, a koniec tego igrania z ogniem/publiką może skończyć się różnie. Niemniej jednak, nadszedł ten moment. Będzie ciekawie, statystycznie, analitycznie, stronniczo i mam nadzieję, że z każdym kolejnym wpisem coraz bardziej kontrowersyjnie. Komentarze są Waszym polem do popisu. Pióro ma dwa końce - to dziennikarskie szczególnie. Ukłuje lub połaskocze, no mercy.

Głównie o piłce będzie pisane, wiadomo. Znajdziecie tu trochę NBA, NFL, żużla i tenisa. Nie ograniczam się, więc spodziewajcie się niespodziewanego. Trochę suchych faktów, trochę refleksji i spostrzeżeń, trochę relacji na żywo, trochę muzyki. Może i jakieś video od czasu do czasu.

Złotousty Franek Smuda w tytule nieprzypadkowo. Trafił w sedno. Mam manię wielkości i zwyciężania, bo chyba o to w tym biznesie chodzi.

Od jutra już na poważnie, od małego na całego. Fanatycznie.

WL

PS Szanownego red. Leszka Orłowskiego trzymać jak najdalej od angielskiej piłki. Niech siedzi w tej Hiszpanii, gdzie czuje się najlepiej i nie kaleczy uszu fanów wyspiarskiego futbolu.

PS II Zwycięzców się nie sądzi, a geniusz największych objawia się w pojedynczych akcjach (vide Oezil i Giroud). Możesz być niewidoczny całe spotkanie, nie możesz zmarnować tej jedynej okazji.