wtorek, 14 stycznia 2014

Impresje weekendowe (2)

Ze względu na swój rozmiar gatunkowy wydarzenie weekendu mogło być tylko jedno, które ostatecznie okazało się manifestem "włoskiego" futbolu... w centrum Madrytu. I bynajmniej nie zwracam uwagi w ten sposób na emocje, które ostatecznie nam zaaplikowano (gdyż przekonaniu, że najnudniejsze dla widza są szlagiery Serie A, jestem całkowicie przeciwny), a na pokaz gry obronnej w wykonaniu obu ekip. To, że Diego Simeone jest zwolennikiem tezy, że lepiej jest gola nie stracić, wiemy nie od dziś. A, że ma w tym całkiem sporo racji potwierdzają niedawne obliczenia, na które powoływał się chociażby Mourinho, udowadniające, że większą korzyść punktową odnoszą zespoły stawiające za priorytet nieprzegranie spotkania. I podążając tym tropem, młodszy z argentyńskich trenerów zamurował swoją bramkę czerwono-białym murem, który jak z katapulty, po odebraniu piłki, natychmiast posyłał ją stronę czekającego na szpicy bersekera, w rolę którego wcielił się nieza.., a jak się okazuje, jednak nie taki niezawodny - Diego Costa. Choć nie ukrywajmy, wielka w tym zasługa Pique, który rozegrał chyba najlepsze spotkanie w tym sezonie, imponując przygotowaniem fizycznym (na przepychanki z Brazylijczykiem Hiszpanem) i bezwzględnością. Broniącym w jedenastu na własnej połowie podopiecznym Simeone udało się całkowicie wyłączyć nowe Tridente, które w poprzednich spotkaniach, pod nieobecność Messiego i Neymara, dwoiło się i troiło, by udowodnić swą wartość. Fabregas został całkowicie odcięty od wsparcia drużyny, Alexis Sanchez na mecz nie dojechał, a Pedro szarpał i szarpał, a ostatecznie i z tego niewiele wyszło. Mimo wszystko roztropnie postąpił Gerardo Martino pozostawiając swoje dwie najjaśniejsze gwiazdy na ławce rezerwowych, jeśli faktycznie nie znajdowały się w odpowiednim rytmie meczowym. Pretensje można mieć co najwyżej do szybkiego ściągnięcia Iniesty, który po przerwie miałby znacznie więcej miejsca by rozpędzić się z piłką.

Pochwalić warto przede wszystkim Ardę Turana. 26-letni Turek szalał od początku spotkania na prawym, potem na lewym skrzydle, wykorzystując swój największy walor, jakim jest szybki zwód i przyspieszenie na krótkim dystansie, które podziwiał sam Garrincha, zerkający pewnie co jakiś czas z góry. Wychowanek Galaty imponował prostotą swoich zagrań, ruchów i decyzji. Z owej prostoty wzór brać powinien chociażby Pedro, który co i rusz starał się czarować i pchać z piłką do środka pola, gdzie zagęszczenie czerwono-białych koszulek przyprawiało o zawrót głowy. Największa natomiast nagana należy się tym, którzy odpowiedzialni byli za kreację gry w środku pola - doświadczonemu El Maestro oraz jego "pomazańcowi" Koke. To przede wszystkim winą za małą aktywność Fabregasa z przodu należy obarczać tego pierwszego, gdyż dostarczanie piłek do przodu należy do jego kompetencji, a w swej karierze pokonywał lepiej zastawione zasieki, niż rygiel postawiony przez graczy Atletico. Kreowany na jego następcę Koke nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca w szybkich kontratakach, gdzie przegrywał pojedynki główkowe, nie włączał się dobrze do akcji ofensywnych, a gdy miał już piłkę przy nodze, podawał ją niecelnie lub nieefektywnie, zwalniając tempo akcji. A strzelenie gola przez jedną i drugą drużynę graniczyło z cudem. Sporo szumu swoim wejściem na boisko narobił Leo, który jest nie do upilnowania przez jakąkolwiek defensywę i ostatecznie to on był najbliżej umieszczenia piłki w siatce, jednak i jemu się to nie powiodło. Barcelona odrobiła natomiast lekcje i bardzo szybko, składnie i ładnie, organizowała grę obronną, szybko powracając do strefy obronnej po ataku pozycyjnym, co nie pozwoliło nawet dobrze usposobionemu Diego Coscie na stworzenie sobie klarownej sytuacji, a na wsparcie Davida Villi nie mógł liczyć w sobotni wieczór. Reasumując, po starciu na szczycie La Ligi, dowiedzieliśmy się niewiele. Potwierdziły się znane nam już prawdy o doskonałej grze obronnej obu zespołów i uzależnieniu Barcy od Messiego w decydujących spotkaniach. Jeśli na przestrzeni najbliższych 18 kolejek nie zatnie się "maszyna" Simeone, to możemy oczekiwać elektryzującego (choć faktycznie ten ogrom emocji ciężko jest opisać słowami) finału rozgrywek Premiera Division w ostatniej kolejce na Camp Nou, bo po zaciętym Superpucharze Hiszpanii i sobotnim spotkaniu, obie drużyny mają sobie wiele do udowodnienia.


Madrycki mur

***

Jako, że wszystkie czołowe ligi Starego Kontynentu dotarły do półmetka, wniosek nasuwa się jeden - ten sezon to istny pokaz siły piłkarskich gigantów. Spójrzmy na tabele (po 19 kolejkach): Barcelona - 49 punktów, Juventus - 52, PSG - 44 i Arsenal - 42 (choć akurat Premier League, jak wiadomo, rządzi się własnymi prawami). Dodajmy do tego jeszcze Bayern Monachium, który z racji przerwy zimowej, do rozegrania ma o 4 spotkania w sezonie mniej, a który po 16 meczach ma już w dorobku 44 oczka i otrzymujemy pełny obraz dominacji hegemonów w czołowych rozgrywkach. Bardzo prawdopodobne, że rację miał Carlo Ancelotti, mówiąc niedawno, że do zwycięstwa w La Liga potrzebne będzie zdobycie minimum 100 punktów, a przypomnijmy, że wyczyn ten udał się tylko w ostatnich dwóch sezonach - Realowi Mourinho i Barcelonie Vilanovy. A to jedyne przypadki w historii, gdy komukolwiek udawało się przekroczyć magiczną granicę. Na pierwszy taki wyczyn na Półwyspie Apenińskim porywa się "banda Conte", która chrapkę na to miała już rok temu, jednak zaprzepaściła to słaba końcówka w wykonaniu Bianconerich (rekord Serie A to 97 Interu za panowania Manciniego). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, we Francji runie rekord Olympique'u Lyon z sezonu 05/06, o Bayernie nie wspominając, lecz w ich przypadku możliwe jest dobicie do 100 punktów, co byłoby jeszcze bardziej niesamowite biorąc pod uwagę 34-meczowy kalendarz. A choć przebicie zdobyczy Mourinho z Chelsea (95) wydaje się nierealne, to Premier League imponuje liczbą zespołów, które osiągnęły tak wysoki procent zwycięstw, bo choć wynik Arsenalu na tym tle wygląda dość blado, to kolejne drużyny tracą do niego odpowiednio tylko 1, 2 i 6 oczek.

Co nam pokazują te liczby? Otóż to, że mamy do czynienia z zespołami-potworami, pożerającymi każdego przeciwnika zmuszonego do stanięcia im na drodze. Nie biorą jeńców, a szansę na przetrwanie mają tylko najtwardsi lub najwięksi szczęściarze. I co istotne, ich apetyt wcale nie jest zaspokajany, a ich szeregi zasilają kolejne gwiazdy, łączące siły, by jeszcze mocniej zapisać się na kartach historii. Znamienny znak naszych czasów, kiedy futbol ociera się o perfekcję, a wymagamy od niego jeszcze więcej (wymiana Heynckessa na Guardiolę). Przekonaliśmy się o tym po raz pierwszy w Lidze Mistrzów, gdy 3 drużyny w jednej grupie zdolne były zdobyć po 12 punktów, a już niedługo, co wcale nie jest marzeniem szaleńca, do podobnej sytuacji może dojść w Hiszpanii, gdy po kolejnej wyrównanej rundzie i bezbramkowym remisie na Camp Nou, losy tytułu rozstrzygać się będą w kolumnie tabeli zatytułowanej "bramki". A jeśli wszystkim hegemonom uda się utrzymać tak wysoką formę, czekajmy na kosmiczną rundę Play-Off w Champions League (i szkoda tylko Juventusu, który w obecnej dyspozycji postraszyć mógłby każdego).

***

Jest człowiek, który od miesiąca nie pozwala mi spokojnie zasnąć, udowadniając (choć nadal uważam, że więcej w jego poczynaniach szczęścia niż logiki), że cały dorobek taktyczny ostatnich 20 lat w futbolu bierze w łeb. A mowa o Timie Sherwoodzie, porównanym bardzo trafnie przez Michała Okońskiego do Dyzmy. Pojawiając się znikąd postanowił udowodnić całemu światu, jak prostą grą jest piłka nożna i co najważniejsze, robi to skutecznie. I gdy wydawało się, że Arsene Wenger dał mu solidną nauczkę, umyślnie zagęszczając środek pola w starciu w FA Cup, On niezrażony robił dalej swoje. Co więcej, w tym samym składzie, z tym samym Nabilem Bentalebem w podstawowej jedenastce, który po zeszłotygodniowej porażce zebrał największe "lanie" w mediach. A ten sam Francuz odpłaca mu się bajeczną grą, dyrygując zespołem z niebywałą gracją (a pamiętajmy, że to w tym celu za 19 milionów Euro sprowadzono Paulinho). I choć pierwsza połowa meczu z Crystal Palace, rzut karny i kolejne rozpaczliwe interwencje defensywy Spurs wieszczyły szybki kres cudownej passy bez porażki następcy AVB, ten uparcie wierzył w swój zespół i po raz kolejny błysk geniuszu Adebayora zapewnił mu 3 punkty. Zdziwienie powoli przeradza się w szacunek i zachwyt, ale do tego potrzeba trochę więcej niż zwycięstwa na Old Trafford.



Ku pokrzepieniu serc:



***

"Piłka nożna to gra błędów, a mistrzem zostaje ten, kto popełnia ich mniej i potrafi je wykorzystać". Nie wierzycie? Polecam niesamowite spotkanie Stoke City z Liverpool'em, a teza ta zdaje się też potwierdzać przez kolejne zdobycze Luisa Suareza. A tak nawiązując do popularnego ostatnio tematu, Urugwajczyk wydaje się być wraz z Diego Costą jedyną nadzieją na szybką detronizację tandemu Ronaldo-Messi w wyścigu po kolejną Złotą Piłkę. 

No i wrócił Danny Sturridge. Bramkarze Premier League drżyjcie, duet SAS kontratakuje!

WL



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz