niedziela, 26 stycznia 2014

Impresje (tenisowe) weekendowe (3)

Co jakiś czas przychodzi taki turniej wielkoszlemowy, który całkowicie odmienia bieg tenisowej historii. Kilka przykładów z najnowszej historii. Wimbledon 2004 - zwycięstwo "back-to-back" Rogera Federera nad Andym Roddickiem po niezwykle emocjonującym meczu, potwierdzające początek supremacji Szwajcara. Wimbledon 2008 - pierwsze wielkoszlemowe zwycięstwo Rafaela Nadala poza Paryżem, po kolejnym niezwykle ekscytującym, zmiennym i przerywanym przez opady deszczu finałem, a co najważniejsze - nad Federerem. Australian Open 2011 - symboliczny kres epoki Federera, po pokonaniu w półfinale przez atakującego 1-sze miejsce w rankingu Novaka Djokovicia; turniej rozpoczynający cudowny rok w wykonaniu Serba. Australian Open 2012 - ukoronowanie roku pojedynków na linii Nadal - Djoković niesamowitym finałem sprawiającym wrażenie, że duopol tych dwóch tenisistów może zawładnąć światowym tenisem na lata. Wimbledon 2013 - Andy Murray, na przekór wszystkim, choć po szalonym turnieju, przywraca brytyjskie panowanie na kortach Wimbledonu i sam zapisuje swe nazwisko złotymi zgłoskami na kartach historii.

Po przeanalizowaniu drabinki turniejowej tegorocznego Wielkiego Szlema Azji i Pacyfiku możemy odnieść wrażenie, że to kolejny kamień milowy, zwieńczony zwycięstwem nowego "wielkiego" męskiego tenisa - Stana Wawrinki. Czy faktycznie powinniśmy nadawać aż tak wielką rangę temu wydarzeniu?



Bez wątpienia niezwykle znaczący jest fakt, że po raz pierwszy od września 2009 roku po raz pierwszy zostało obalone panowanie tzw. "wielkiej czwórki", jeśli możemy o takowej jeszcze mówić. Ostatni raz dokonał tego Juan Martin del Potro, choć był to wyłącznie chwilowy wyskok, gdyż w kolejnym turnieju odpadł już w 4 rundzie i od tamtej pory nie zdołał awansować do finału. Przed nim, ostatnim, który tego dokonał, był jeszcze przed nastaniem ery pojedynków Federera z Nadalem - Marat Safin, a miało to miejsce właśnie w Melbourne, na początku 2005 roku. Szmat czasu, prawda? To właśnie świadczy o wyjątkowości sukcesu Wawrinki, lecz nie traktujmy tego jako wyznacznika żadnego nowego trendu. Mieliśmy do tej pory do czynienia z przesłankami, że moment wielkiej chwały dla Szwajcara nadejść musi. Była to choćby dramatyczna "pięciosetówka" z Djokoviciem, w ubiegłorocznym ćwierćfinale w Melbourne, czy pierwszy półfinał w karierze na Flushing Meadows, gdzie po raz kolejny wgryzał się w serbskiego dominatora, lecz ten urwał mu się, wygrywając niesamowitego tie-break'a i lepiej znosząc trudy morderczo długiego spotkania. Teraz nikt mu się już nie wyrwał, do 3 seta finału imponował siłą i mądrością swojego tenisa, nie dając poznać po sobie ani razu, że jest możliwy jakikolwiek moment słabości w jego grze. Najlepiej świadczy o tym popisowa broń Szwajcara - śmiercionośny serwis. Moment największej próby miał jednak dopiero nadejść.

Najlepiej całą sytuację, której świadkami byliśmy w dniu dzisiejszym oddają słowa jednego z dziennikarzy Gazety Wyborczej. Parafrazując: "W dzisiejszym finale tenisiści nie walczą pomiędzy sobą. By wygrać, jeden z nich pokonać musi fizyczny ból, drugi - własną psychikę." Wygrał ten drugi, gdyż ból pleców okazał się zbyt mocny, a Szwajcar potrafił pozbierać się po wybuchu, który nastąpił w drugim i trzecim secie, gdy eksplodowały wszystkie emocje kłębiące się od pierwszego dnia turnieju. Nigdy nie był tak blisko celu, a mógł utracić cały trud tak łatwo. Podkreśla to bardzo ważną rolę psychiki w sporcie, gdzie na najwyższym poziomie o sukcesie decydują detale. To dzięki wspomnianemu wcześniej spotkaniu w finale Wimbledonu w 2008 roku Rafa zdolny był odnosić wielkie sukcesy poza Paryżem. Podobnie Andy Murray, jeden z najbardziej utalentowanych graczy XXI wieku, zdolny był wygrać turniej Wielkiego Szlema dopiero, gdy nauczył zwalczać presję towarzyszącą obecności jego matki podczas spotkania. Dlatego właśnie tak wielkie znaczenie miał gest Stanislasa wykonany w spotkaniu z Djokoviciem, powtórzony przed dzisiejszym, decydującym gemem. Tak właśnie Staś stał się Stanislasem.



Swoją drogą, pewnym słowem-kluczem, charakteryzującym męską część tegorocznego Australian Open jest UPÓR. Jest to nieodłączny element kariery Wawrinki, pozwalający wybić mu się z cienia Rogera Federera, przełamać pewną barierę medialną, związaną z wszechobecną dominacją starszego Szwajcara. Stanislas Wawrinka w marcu przekroczy granicę 29 lat, w pierwszej setce światowego rankingu znajduje się od roku 2006. Drogi kibicu tenisa, przyznaj szczerze, kiedy pierwszy raz o nim usłyszałeś? Założę się, że (tak jak ja) najwcześniej podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, gdzie zdobył najważniejszy, do dnia dzisiejszego, tytuł w grze podwójnej, choć i wtedy ledwo kojarzyłeś nazwisko "giermka" Federera, na którego spłynął cały splendor, związany z sukcesem. A kiedy zacząłeś go doceniać? W porównaniu do długości kariery zawodnika, zdecydowanie za późno... 

To samo słowo klucz zastosować należy, mówiąc o Łukaszu Kubocie, którego sukces ZDECYDOWANIE NIE ZOSTAŁ MEDIALNIE NAGŁOŚNIONY, ADEKWATNIE DO JEGO SKALI. To ledwie trzeci przypadek w, nie oszukujmy się, ubogiej polskiej historii tego sportu, gdy naszemu rodakowi udaje się wygrać wielkoszlemowy turniej. Przy tak niewielkiej liczbie sukcesów, nie ma większego znaczenia, czy dokonano tego w grze pojedynczej czy deblowej, czy dokonała tego para Polaków, czy ledwie jeden, przy wsparciu obcokrajowca. POLAK WYGRAŁ WIELKOSZLEMOWY TURNIEJ. Kto będzie o tym pamiętał przy wybieraniu nominacji do tytułu Sportowca Roku? Śmiem wątpić, że wielu. A Łukasza pochwalić należy przede wszystkim za owy UPÓR. Za pełną świadomość swego talentu do gry deblowej i ciągłym poszukiwaniu partnera, z którym osiągnie upragniony sukces, a także niezrażanie się niepowodzeniami w singlu. Wielu ekspertów krytykowało decyzję Polaka o zerwaniu współpracy z Olivierem Marachem, z którym zaliczył 3 bardzo udane sezony. Łukasz wiedział jednak znacznie lepiej, jak powinna potoczyć się dalej jego kariera i ponownie rozpoczął okres poszukiwań. Aż nagle, co w pewnym stopniu zawdzięczać powinien szczęściu, trafił na doświadczonego Roberta Lindstedt'a o uznanym nazwisku i wielu sukcesach, lecz bez tego najważniejszego - Wielkiego Szlema. Jak mogliśmy się przekonać, dało to efekt piorunujący, a polsko-szwedzka para została przez dziennikarzy całego tenisowego świata okrzyknięta jedną z najefektowniejszych w tym stuleciu. 


Pewnemu zawodnikowi należy się jeszcze osobny akapit. Po dzisiejszym spotkaniu jednogłośnie okrzyknięty postacią dramatyczną, największym przegranym, choć tak naprawdę właśnie dziś udowodnił on swoją wielkość. Kto wie, czy to właśnie dzisiaj nie nadszedł ten moment, gdy po wygraniu 3 seta i niezwykłym poderwaniu się do walki, stał się najlepszym graczem tego stulecia. Nie jest to potwierdzone jeszcze ilością tytułów, gdyż do 5 lat starszego Szwajcara brakuje mu jeszcze 4 wielkoszlemowych zwycięstw, lecz świadczy o tym, definiowana jakością gry, dominacją i umiejętnością do niezwykłych poświęceń, jego wielkość. Nie jest jeszcze pewnym, czy uda mu się dogonić odwiecznego rywala, gdyż kolejne kontuzje związane z wycieńczającym stylem gry, zmuszą go do szybszego odstawienia rakiety. Wiemy to i widzimy gołym okiem, jak bardzo wpłynął on na wizerunek dzisiejszego tenisa, który utracił część swego piękna, a stał się sportem zdecydowanie bardziej wytrzymałościowym. Gdy ktoś potrafi wpłynąć w taki sposób na daną dyscyplinę sportu, jest wielki, bez cienia wątpliwości. I choć przychodzi mu zapłacić za to wielką cenę, należą mu się szacunek i uznanie. A tegoroczny turniej, naznaczony zmaganiami z urazem dłoni, a uwieńczony bolesną kontuzją pleców, w którym Hiszpan potrafił pokonać w świetnym stylu wschodzącą gwiazdę - Grigora Dimitrova, a także odwiecznego rywala, znajdującego się w nadzwyczajnie dobrej dyspozycji - Rogera Federera, najlepiej świadczy o jego klasie. Rafa szybko wróci do siebie, w końcu nie może odpuścić sobie obowiązkowego przystanku w pościgu za Rogerem - French Open.

WL





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz