poniedziałek, 24 lutego 2014

Impresje weekendowe (6)

Chciałbym zacząć od najważniejszego, zanim część z Was znudzi się pozostałą częścią. Bardzo się cieszę, że zakończone wczoraj Igrzyska Olimpijskie pozostały całkowicie apolityczne, może z wyjątkiem niewielkich incydentów związanych z sytuacją na Ukrainie, które jednak nie odbiły się większym echem. Niezwykle ważne było uszanowanie jednej z najcenniejszych idei olimpijskich, tym bardziej w miejscu takim jak Rosja, mając w domyśle bardzo upolitycznione Igrzyska w Moskwie. Przede wszystkim dzięki temu było to piękne święto. Święto sportu na całkiem wysokim poziomie. Pamięta ktoś jeszcze o wyliczanych seryjnie wpadkach organizatorów? Czy ma to teraz jakiekolwiek znaczenie?

***

Pozostając jeszcze w temacie Igrzysk, krótki poradnik tego, jak w minutę zniweczyć sukces wypracowywany żmudnie przez siebie i swoich partnerów przez 4 lata. Mowa tu oczywiście o Emilu Hegle Svendsenie i sztafecie norweskich biathlonistów. Wszystko układało się jak z płatka: bracia Boe po swoich zmianach pewnie prowadzili nad resztą stawki, biegnący jako trzeci Bjoerndalen umocnił swą drużynę na prowadzeniu po dwukrotnym bezbłędnym strzelaniu (co udało mu się raz jedyny w Soczi) i pewnie klepnął w dłoń swego 11 lat młodszego kolegę, będąc już niemal pewnym dziewiątego olimpijskiego złota. Pierwsze strzelanie Svendsena przebiegło bez większych zakłóceń, z jednym pudłem i choć do drugiego strzelania dobiegał już razem z Rosjaninem Shipulinem, to nic nie zwiastowało klęski. Właśnie za tą nieprzewidywalność i możliwość zmiany rozstrzygnięć w zaledwie 42 sekundy (tyle trwało ostatnie strzelanie Norwega), biathlon jest tak popularnym sportem. Svendsen pudłując 4-krotnie pogrzebał jakiekolwiek szanse na olimpijski medal: dla Bjoerndalena na 14. krążek, dla świetnie pracującego w tym dniu, młodszego z braci Boe na pierwszy, a dla siebie samego na 6. I pomimo kolejnych dwóch złotych medali, 28-letni Norweg nie zaliczy występu z Soczi do tych najbardziej udanych. A z pewnością rację przyznają mu jego partnerzy z tej nieszczęsnej sztafety.

Dla zachowania dziennikarskiej rzetelności odnotujmy, że Polacy zajęli chlubne 19. miejsce (ostatnie w stawce). Miejmy nadzieję, że chociaż dobrze się bawili. Naszym kosztem.

***

Krótka notatka należy się losowaniu, które odbyło się w niedzielne południe w słonecznej Nicei. Jak to już w naszym kraju bywa, głosy dotyczące nadmiaru szczęścia, szerzące powszechny pesymizm czy zwiastujące odwiecznie wyczekiwaną zemstę na rywalach zza zachodniej granicy, pojawiają się wszędzie i sami ostatecznie nie wiemy, co o tej naszej grupie powinniśmy myśleć.

Odcinając się od pozostałych publikacji chciałbym zwrócić uwagę na fakt, który niejako uciekł "najgłośniejszym" dziennikarzom w naszym kraju. Mianowicie, będziemy świadkami niezwykle intrygującej i nieprzewidywalnej rywalizacji. A to dlatego, że cztery z sześciu reprezentacji znajdujących się w naszej grupie wydostają się właśnie z mniejszych lub większych kryzysów, a tajemniczy Gibraltar stanowi zagadkę pewnie sam dla siebie. O Niemcach nie ma sensu się rozpisywać, a jedyny znak zapytania dotyczy utrzymania serii eliminacyjnych meczów bez porażki, rozpoczętej 17 listopada 2007 roku. Pokrótce, Irlandia i Polska startują do rozgrywek z całkiem nowymi sztabami szkoleniowymi, które mogły już się zmierzyć w listopadzie ubiegłego roku w Poznaniu, lecz tak naprawdę niewiele dowiedzieliśmy się o obu drużynach. Zespół z "Zielonej wyspy" zasługuje na szczególną uwagę, gdyż po udanych eliminacjach do Euro 2012, całkowicie legł w gruzach system cudotwórcy - Giovanniego Trapattoniego, a o odbudowę silnej drużyny ma starać się duet dwóch byłych piłkarskich gwiazd - Martin O'Neill i Roy Keane.

Szkoci w reprezentacyjnym kryzysie tkwią od dłuższego czasu, lecz nadzieją na lepsze jutro jest pracujący już rok, doświadczony Gordon Strachan, pod wodzą którego widać stały progres szkockiej kadry: zaczął od porażek z Walią i Serbią, lecz rok 2013 zakończył, mając na rozkładzie dwukrotnie Chorwację, do tego Norwegię,  Macedonię, notując ważny remis z kadrą Stanów Zjednoczonych i wywożąc napawające nadzieją 3:2 z Wembley, po pięknej walce. To, czym porywa kadra szkockiego menedżera, jest solidna gra w obronie (czyste konto w 3 ostatnich meczach) połączona z otwartą postawą ofensywy.

Kadra Gruzji również stanowi pewną tajemnicę, bo choć drużynę już od ponad 4 lat prowadzi jeden szkoleniowiec - Temur Kecbaja, po katastrofalnym roku 2013 (ani jednego zwycięstwa i ledwie 3 remisy) zdecydował się na gruntowną wymianę składu. Jednym z filarów reprezentacji jest napastnik warszawskiej Legii - Wladimer Dwaliszwili, co, powiedzmy sobie szczerze, nie brzmi zbyt groźnie, jednak z wprowadzanymi nowościami zawsze wiązać się mogą pewne niespodzianki.

Wbrew temu, co widzimy w mediach, niezwykle trudno jest racjonalnie wyprorokować rozwój sytuacji w "polskiej" grupie. Ciut więcej o naszych rywalach powinniśmy dowiedzieć się już za tydzień, podczas meczów towarzyskich, a szczególnie o Szkocji, z którą zagramy na Stadionie Narodowym. Ktoś w PZPN-ie ma nosa do wybierania sparingpartnerów.

***

Wciąż nie wierzycie z końcowy tryumf Chelsea w Premier League? To taka ciekawostka: wszystkie drużyny Mourinho, które zajmowały pozycję lidera w swoich ligach wraz z końcem lutego, wygrywały rozgrywki na koniec sezonu. Jednym okiem spójrzmy na kalendarz, drugim - na tabelę.

***
Tytuł pudła weekendu przyznany został bezkonkurencyjnemu Edinowi Dżeko. Wyłącznie dla czytelników o mocnych nerwach:


***

Nie sztuka piać na temat pewnego wydarzenia, wywyższać nieskończenie jego rangę, a następnie zupełnie o nim zapomnieć. Abyście nie mogli zarzucić mi tego grzeszku, pragnę zauważyć, że na wielką burę zasłużył sobie Luis Suarez. Wciąż prowadzący w wyścigu o tytuł króla strzelców angielskiej ekstraklasy ostatnimi czasy razi nieskutecznością. Licznik minut Urugwajczyka bez strzelonej bramki niebezpiecznie zbliża się do 500, do rozegrania jeszcze ledwie 11 spotkań a z jednej strony niebezpiecznie zbliża się niezwykle skuteczny w ostatnich spotkaniach Danny Sturridge (18 bramek na koncie). Z drugiej strony natomiast oddala się cel, o którym mówiło się, że będzie przysłowiową pestką dla El Pistolero, czyli rekord goli strzelonych w jednym sezonie, a ten wciąż należy ex-aequo do Alana Shearera i Cristiano Ronaldo, którzy skompletowali po 31 trafień.

Wydawać się może, że wpływ na nieskuteczną postawę Urugwajczyka ma przesunięcie go, kosztem Sturridge'a na skrzydło. Mit ten łatwo obalić oglądając jedną połowę dowolnego z ostatnich spotkań Liverpool'u, gdzie nietrudno zauważyć, że Luis Suarez dochodzi do mnóstwa sytuacji strzeleckich, namiętnie obija słupki i poprzeczki, jednak piłka nie zamierza znaleźć drogi do siatki (w 3 ostatnich spotkaniach oddał aż 23 strzały na bramkę rywala).

Po świetnym początku sezonu, notowania super-snajpera The Reds sukcesywnie opadają i nie zmienią tego licznie notowane asysty. Wszyscy doskonale wiemy, a przede wszystkim sam zainteresowany, co będzie najlepszym antidotum na coraz częstszą krytykę. Może warto zacząć od jakiegoś karnego?

WL


czwartek, 20 lutego 2014

Gdy o powodzeniu decydują detale

Kochamy wiosenne (lub wczesnowiosenne) wieczory, podczas których świat zatrzymuje się na 90 minut i daje nam spektakl pełen wrażeń, emocji, patosu i walki. Crème de la crème piłki nożnej w wydaniu XXI-wiecznym, w pewnym stopniu już kreowanej, pozbawionej elementów żywiołowości, pewnej dzikości, w zamian za co otrzymujemy niesamowite widowisko, nie pozwalające oderwać oka od boiska/ekranu. Jest to jednak wciąż ten sam futbol, który wzrusza, wścieka, podnieca, lecz ponad wszystko ten futbol, który kochamy. Liga mistrzów powraca, być może, w najlepszej dotychczasowej edycji tego stulecia. Wielkie starcia już w pierwszych spotkaniach i klarowni kandydaci w pozostałych parach, gwarantujący nam 4 niesamowite starcia gigantów, już w fazie ćwierćfinałów. Naturalnie, jest to sport i wszystko może potoczyć się zupełnie inną drogą, jednak wyjście z takiego założenia wydaje się najsłuszniejsze. W zapowiadanym starciu gigantów zabraknie miejsca dla dwóch innych, którzy niestety nie przetrwają walki wstępnej. Niestety, ponieważ trafili oni na najbardziej niewdzięcznych z możliwych rywali i z konieczności zmierzyć się muszą z najbardziej wymagającym poziomem trudności. Zmierzyć się? To w ogóle możliwe?

Istnieją przykłady udowadniające, że wbrew pozorom - tak, możliwe. I jeśli nie jest to łut szczęścia (prawie 30 strzałów oddane na bramkę Bayeru Leverkusen przez zawodników Bayernu w spotkaniu zakończonym remisem 1:1) to wszystko zależy od detali. A że takowe istnieją,. udowodniono nam już nie raz. Valencia zatrzymała Barcelonę znakomitą asekuracją na skrzydłach i wyłączeniem z gry Fabregasa, Stuttgart bronił się bardzo agresywnie, choć jemu akurat zabrakło szczęścia w decydującym momencie. Nie możemy powiedzieć, że Arsenal i Manchester City zagrały słabe spotkania. Wręcz przeciwnie, mieli swoje wielkie szanse, które sprawiłyby, że ten tekst traktowałby pewnie o wielkim rozczarowaniu i wspaniałej postawie obronnej gospodarzy. Zabrakło im jednak wspomnianych detali, które nie pozwoliłyby potężnym rywalom zdominować gry i byłyby realnym zagrożeniem, a nie wyłącznie lekkim dreszczykiem co pewien moment. 

Po raz kolejny spotykamy się z paradoksem dwóch drużyn o tej samej nazwie i po raz kolejny dzieje się to w przypadku Manchesteru City. Aby zrozumieć detale, które zadecydowały w przypadku The Citizens powinniśmy wrócić pamięcią do nie tak odległego spotkania z innym z gigantów - Bayernem. Wiele mówiło się o tym, że Bawarczycy zdobywając w szybkim tempie 2 bramki bardzo się rozluźnili i to utworzyło możliwość ukłucia niezawodnego mechanizmu. Jednak powiedzmy sobie szczerze, Bayern to zespół nie w ciemię bity i choć jedna bramka dramatu by nie uczyniła, to stracone trzy - już tak. Tym bardziej, że przesądzały o porażce, psującej passę meczów bez potknięcia, nie pozwalając na ustanowienie kolejnego rekordu (co jest jednym z koników trenera Bawarczyków), a co ważniejsze, stwarzając realne zagrożenie utraty pierwszego miejsca w grupie. City po stracie 2 gola przegrupowało szyki defensywne, zacieśniło strefę przez własnym polem karnym, dzięki czemu do końcowego gwizdka świetnie spisywało się w obronie. Natomiast o strzeleniu aż 3 bramek zadecydowało bardzo rozsądne ustawienie zespołu przez Manuela Pellegriniego, pozwalające wyprowadzać szybkie, zabójcze kontrataki i stwarzać zagrożenie na skrzydłach. 

We wtorkowy wieczór chilijski menedżer bardzo się przeliczył w oczekiwaniach. Jak się okazało już po 15 minutach gry, niemożliwe jest zdominowanie Barcelony w środku pola, do czego dążył Pellegrini przenosząc do środka pola Davida Silvę i ustawiając na szpicy lepszego w grze kombinacyjnej Alvaro Negredo. Jak wiemy, nie przyniosło to znaczących korzyści, a na dodatek wyeliminowało element zagrożenia w grze z kontrataku. To są owe detale. Jak natomiast należało ustawić zespół przeciwko Barcelonie, o podobnej filozofii gry do Bayernu, pokazuje właśnie wspomniane spotkanie na Allianz Arena. Źródłem największego zagrożenia były ustawione niezwykle wysoko i agresywne w odbiorze skrzydła, na których Pellegrini skorzystał z najszybszych w zespole: Milnera i Navasa. Dlaczego przedwczoraj zdecydował się jednak na Kolarova? Czy wynikało to z zagrożenia, którego spodziewał się ze świetnej w tym sezonie prawej strony ofensywy Blaugrany? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Wynikiem tego natomiast było pozbawienie zespołu ważnego "żądła" w grze z zaskoczenia. Kolejnym, wydaje mi się, nietrafionym wyborem Chilijczyka był Alvaro Negredo, bardzo osamotniony w polu karnym rywala. W opierającej się na grze skrzydłami we wtorkowym spotkaniu taktyce The Citizens, jednym z najważniejszych elementów gry ofensywnej miały być dośrodkowania. I cóż nam po tym, że Negredo świetnie grającym głową zawodnikiem jest, gdy pilnowany przez dominujących warunkami fizycznymi Pique i Busquetsa zrobić mógł niewiele. Jak wielkim zagrożeniem pod bramką Valdesa były dośrodkowania, obrazuje poniższa grafika. I uogólniając, nie wynika to z kiepskiej jakości zagrań, a właśnie z braku wykończenia pod bramką Barcelony. Dużo lepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji byłby Edin Dżeko, który, jak pokazuje nam wspominane co chwilę spotkanie z Bayernem, zdołał wygrać 6 na 10 pojedynków główkowych przeciwko solidnie zbudowanej i dobrze główkującej parze Boateng-Dante.


(czerwone - niecelne, szare - przecięte, niebieskie - udane)

Podobnego grzechu dopuścił się Arsene Wenger. W jego formacji najsłabszym punktem natomiast była postać Mesuta Oezila, który, jak brutalnie by to nie zabrzmiało, był na boisku niepotrzebny. Przede wszystkim z powodu ogromnego zmęczenia. Niemiec nie zagrał w tym roku kalendarzowym ledwie w jednym spotkaniu - pucharowym, przeciwko Coventry. W przeciągu ostatniego tygodnia 3 razy (!) rozegrał pełne 90 minut. W tym miejscu mógłby paść argument o nicnierobieniu Niemca na boisku, co faktycznie wydaje się być logicznym argumentem, biorąc pod uwagę "znikanie" zawodnika Arsenalu na boisku. Gdy spojrzymy w statystyki widzimy, że tak jednak nie jest! Mesut Oezil we wczorajszym spotkaniu przebiegł 11,69 km, będąc trzecim najaktywniejszym zawodnikiem swojej drużyny. Fakt tyczący się zmęczenia jest niepodważalny, gdyż po raz pierwszy w karierze Niemiec zmuszony jest to tak nieustannego wysiłku przez tak długi okres pracy. W Realu nie był zawodnikiem eksploatowanym do tego stopnia (w spotkaniach Ligi Mistrzów rozgrywał średnio 70% całego czasu gry, więc miał czas na odpoczynek), a dodatkowo bardzo brutalny dla organizmu zawodnika musiał być brak przerwy w okresie zimowym w Anglii (w Hiszpanii wynosił on 2,5 tygodnia, natomiast wcześniej w Bundeslidze - ponad miesiąc). Nadmierna eksploatacja zawodnika to całkiem spory kamyczek do ogródka Arsene Wengera. 

Dodatkowo Niemiec nie pasował do stylu gry, któremu Arsenal opierał się przez pierwsze 20 minut, a i tak musiał mu się poddać, i to jeszcze przed koniecznością gry w "10", czyli ustąpienia przed dominacją Bayernu, która dodatkowo pogłębiła się po utracie zawodnika (od tego momentu gracze Arsenalu zdolni byli wymienić ledwie 40 podań). Podobnie jak Pellegrini, menedżer Kanonierów przecenił możliwości swojej drużyny, a Mesut Oezil nie potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości na boisku. I nie bez znaczenia jest tu fakt, że nawet wywalczony przez niego rzut karny był zagraniem w stylu, nie oszukujmy się, skrzydłowego. Szybkiego skrzydłowego, którego tak zabrakło Arsenalowi w drugiej połowie, gdy osamotniony Oxlade-Chamberlain nie mógł zrobić praktycznie nic. Dlaczego nie został zmieniony Oezil, a właśnie Cazorla? Tego nie dowiemy się nigdy. Kolejnym argumentem działającym na niekorzyść zawodnika jest jego postawa obronna, nijak nie pasująca do założeń menedżera. W założeniu Wengera, Arsenal powinien bronić dostępu do własnej bramki uprzednio strefą 4-5-1 (z wysuniętym Sanogo), natomiast w drugiej połowie przekształcone zostało to ustawienie na 4-3-2 (z ustawionymi najwyżej Chamberlainem i Sanogo). Strefą Mesuta Oezila był rejon niejako przed i pomiędzy Monrealem i Koscielnym, czyli jak wiemy z przebiegu spotkania, miejscem, gdzie start miała rakieta odpalona w kierunku okienka bramki przez Krossa i skąd przed drugim golem dośrodkowywał piłkę Philipp Lahm. Jeśli Arsene Wenger nie pójdzie po rozum do głowy, będziemy widzieć taką grę najdroższego zawodnika w historii Arsenalu coraz częściej i z każdym dniem będzie postępować będzie trend mówienia o piłkarzu, jako o jednym z najbardziej przepłaconych w historii futbolu na Wyspach. A przecież zaczęło się tak pięknie...

O grze Barcelony i Bayernu nie trzeba pisać za dużo, wszystko widać gołym okiem, a tym wszystkim wystarczy się zachwycać (choć znajdą się i tacy, co stwierdzą, że większym wyzwaniem jest nie zasnąć podczas spotkań tych drużyn). Jako, że nawet ciężko odpowiednio opisać słowami dominację obu systemów, a jeszcze ciężej wymyślić coś nowego w tym temacie, najlepiej będzie chyba spojrzeć na grę zawodników w ujęciu statystycznym, gdzie ocierają się o doskonałość. Oto przed Wami czterech największych bohaterów ostatnich dwóch wieczorów (szczególnie u Lahma i Krossa najbardziej godna podziwu jest kreacja gry ofensywnej).


(Dla nieobeznanych: gwiazdki to dryblingi, zielone - te udane)

Wydaje się, że na świecie istnieją obecnie dwie drużyny zdolne do faktycznego przeciwstawienia się tym dwu potęgom - znakomicie zorganizowane obronnie Chelsea i Real. Innego wyjścia nie widzę.

WL

Przy okazji i wśród Was, drodzy czytelnicy, chciałbym rozpocząć dyskusję na temat, który tak naprawdę zadecydował o przebiegu obu spotkań: podwójna kara za przewinienie w polu karnym (rzut karny oraz wykluczenie). Faktem jest, że grając w dziesiątkę, ani Arsenal, ani Manchester, nie miały najmniejszych szans na odrobienie strat (to we wtorek) czy przeciwstawienie się dominacji rywala (to w środę). Czy należy zrezygnować z karania czerwoną kartką po faulu w polu karnym? Czy kara ta jest konieczna, by zapobiec faulom wynikającym z myślenia "może akurat karnego nie strzeli"?  Pytanie otwarte, niech każdy rozsądzi według własnego sumienia.


piątek, 14 lutego 2014

Tymczasem w Legii... pełen spokój

Henning Berg zna się na rzeczy. Niby nowy w biznesie, a po legijnym medialnym światku porusza się już w gracją i opanowaniem brytyjskiego dżentelmena, z kolei na boisku - w pewnym, opanowanym stylu - niczym on sam ze swych najlepszych lat w Blackburn i United. Przede wszystkim - zimna głowa. Fakt utwierdzony przez znaczną część spotkania, choć zaczęło się groźnie. Gdy Tomasz Brzyski minął się z piłką w sposób karykaturalny, powróciły demony z zeszłej rundy, Paweł Sobolewski stanął oko w oko z Dusanem Kuciakiem, który niczym w pierwszych meczach sezonu objawił się jako Matka Boska Wybawicielka. Ale to tylko początek, gdyż z minuty na minutę gra Legionistów wyglądała pewniej i co bardzo ważne, znacznie poprawniej w tyłach. Zaledwie po jednym spotkaniu można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że to Legia jest najlepiej poukładanym taktycznie zespołem Ekstraklasy (czego osiągnięcie w naszych realiach nie jest czymś wybitnym). Znany z zamiłowania do wyważonego stylu gry i żelaznej taktyki, Adam Nawałka, zasiadający na trybunach Pepsi Areny, musiał przyklasnąć z uznaniem.

Fakt, brakowało polotu z przodu. Z wielu powodów należy się jednak wyrozumiałość Legionistom. Przede wszystkim znakomicie zorganizowanym defensywnie zespołem była Korona, która umiejętnie zamykała wszystkie luki, na smyczy trzymała Radovicia i doskonale zabezpieczyła prawą stronę. Mankamentem w grze obronnej Kielczan w pierwszych 20-30 minutach była zbyt duża przestrzeń pozostawiona Guilherme i prosiło się, aby bezwzględnie ją wykorzystać. Gdy jednak lewostronni defensorzy złocisto-krwistych ocknęli się, bardzo ciężko było Legionistom przedostać się pod bramkę Małkowskiego. Dość dobrze dysponowany Brazylijczyk musiał być zatrzymywany faulami i choć stałe fragmenty (element zdecydowanie do poprawy, zarówno w obronie, jak i w ataku) nie przynosiły rezultatów, to nadmierna agresja doprowadziła do otrzymania czerwonej kartki przez Jovanovicia. W drugiej połowie więcej przestrzeni, schodząc do środka, odnalazł Henrik Ojamaa i w drugich 45 minutach był najgroźniejszym zawodnikiem Legii, co powinien udokumentować w protokole meczowym strzelonym golem.

Newralgicznym momentem spotkania mogło być całkowicie niesłuszne wyrzucenie z boiska Dwaliszwiliego. Choć Gruzin był niezbyt widoczny, w drugiej połowie, przede wszystkim, bardzo dobrze pracował kreując krótkimi podaniami i przepychankami przestrzeń przed "szesnastką" Kielczan. Środkowy napastnik, w przeciwieństwie od taktyki Jana Urbana, w systemie Berga stanowi bardzo ważny punkt drużyny. Jest to fakt bardzo istotny (jak bardzo, mam nadzieję przekonamy się gdy swoje umiejętności zaprezentuje Orlando Sa), a zauważany przez niewielką liczbę dziennikarzy i ekspertów. Wyrzucenie Gruzina w sytuacji, gdy Legia stwarzała sobie coraz więcej szans bramkowych, odbiło się na grze Warszawian. I głupie wydają się tezy, które stawiała para komentująca to spotkanie, jakoby warto byłoby wypróbować ustawienie z Radoviciem jako fałszywą "dziewiątką". To nie jest filozofia Henninga Berga. To nie jest filozofia polskiej piłki. To nie jest filozofia dająca szanse na awans do Ligi Mistrzów.

Z przodu zabrakło Legionistom świeżości. O zmianę prosiło się już dużo wcześniej, szczególnie o zastąpienie bardzo poobijanego Guilherme, który dość mocno dzisiejszego wieczora poczuł na własnej skórze temperament polskiej Ekstraklasy. O Legii Berga możemy powiedzieć jednak coraz więcej, choć dalekie jest to od ideału, którego pierwszych przebłysków powinniśmy wypatrywać późną wiosną, a który objawi nam się w pełnej okazałości już jesienią. Bardzo ważną rolę w systemie Norwega odgrywać będą środkowi pomocnicy, którzy dziś zaprezentowali się z dobrej strony. Pytanie, czy chimeryczny Ivica Vrdoljak będzie potrafił grać przez całą rundę z takim zaangażowaniem jak w dniu dzisiejszym oraz jak Helio Pinto odnajdzie się w znacznie większej liczbie zadań defensywnych, bo podczas dzisiejszego pobytu na murawie Janota kilkukrotnie zdążył zostawić za plecami Portugalczyka. Mimo to, cierpliwi i spokojni kibice mogą obserwować Legię pędzla Henninga Berga z przyjemnością, a ci bardziej porywczy pewnie w niedalekiej przyszłości w grze Legionistów znajdą coś dla siebie.

Dziś z coraz większą pewnością stwierdzamy, że mało kto będzie w stanie przeszkodzić Legii, bo słowem-kluczem, słowem-wytrychem, które odnalazł norweski menedżer, a które pozwoli Legii utrzymać panowanie jest...

DOMINACJA

WL


wtorek, 11 lutego 2014

Impresje weekendowe (5)

Niezwykle obfity w sportowe emocje był ten weekend. Tak obfity, że z ilości emocji zapomniałem nabazgrać paru zdań, jak co poniedziałek. Impresje dziś wtorkowe, a że było tego wszystkiego tak wiele, wielu mieliśmy również bohaterów, wielu przegranych, a także wielkie pokazy siły i bezradności. Dziś o nich właśnie, o każdym po trochu, bo każdy zasłużył choć na krótką wzmiankę.

Królowie weekendu:

Kamil Stoch/Marit Bjoergen/Ole Einar Bjoerndalen

Cała trójka jest wielka. Nam, Polakom, najwięcej szczęścia i emocji zafundował oczywiście Kamil i mamy nasz narodowy obowiązek (oby każdy był taką przyjemnością) być z niego dumnym. Chciałbym wtrącić, tak "by the way", że zachwyca mnie nasz złoty medalista swoją chłodną głową. Elementem, którego odmawiano mu, w momencie najbardziej bolesnych klęsk, szczególnie, gdy po bardzo fajnych występach w Pragelato w 2005 roku, nie potrafił unieść pierwszej presji ciążącej na jego barkach i, jak przyznawał w wywiadach, jego kariera wisiała na włosku. Dziś, oglądając wywiady po nokaucie, który bezlitośnie sprzedał całemu światowi skoków, zachowuje się inaczej niż większość sportowców - zażartuje, uśmiechnie się, ale wszystko robi niezwykle spokojnie. Jakby to, co się wydarzyło przed chwilą było zjedzeniem całkiem przyjemnej kolacji. I nie był Kamil w szoku. On stał się wielkim sportowcem przede wszystkim mentalnie. Maszyną zaprogramowaną na tryb "ciężka praca", który w swej końcowej fazie osiąga etap "zwycięstwo". Dlatego właśnie tak świetnie odnajduje się w gronie wielkich mistrzów, wraz z którymi stał się największym bohaterem weekendu w odległym Krasnodarskim Kraju. Norweskiej parze składam ukłony po samą glebę. Nawet Marit, choć wielu współplemieńców pewnie za te słowa powiesiłoby mnie na progu Wielkiej Krokwi. Drodzy Polacy! Całym sercem za Justyną, ale miejmy szacunek dla wielkich sportowców! Pierre de Coubertin się w grobie przewraca.











Bohaterowie weekendu:

Holenderscy panczeniści

3 konkurencje - 7 medali (w tym 3 złote). Muszę coś dodawać?

Thomas Morgenstern

Bo wrócił. Nie jest idiotą (rzekomo nierozumiejącym znaków z nieba). Jest wielkim sportowcem, pozwalającym wierzyć w nieskończone możliwości ludzkie. Niesamowity człowiek, a jeszcze większy bohater.

Rickie Lambert

Za gola kolejki:



Brendan Rodgers

Stworzył drużynę zdolną do walki o najwyższe cele w Anglii, świetnie wykorzystując dwóch super-snajperów, jakich los mu zesłał na Anfield. Choć ukoronowaniem pracy Irlandczyka będzie awans do Champions League (i wcale nie powiedziano, że przez rundę eliminacyjną), to pogrom Arsenalu jest wielkim plusem przy nazwisku tego menedżera. Godna pochwały i podziwu jest przede wszystkim taktyka szybkiego pressingu dużą liczbą graczy na wyprowadzających piłkę bocznych obrońców, która sprawdziła się nie tylko przeciwko Kanonierom, lecz także półtorej tygodnia w derbach Merseyside. Śmiały, brawurowy, a przy tym niezwykle inteligentny i trafiający do zawodników - taki jest Brendan Rodgers i jego styl gry. A na Anfield na kolejne "tłuste lata" nie musieli czekać biblijnych 7 sezonów.

Martin Skrtel

Poza Stevenem Gerrardem i Danielem Aggerem, zawodnik z najdłuższym stażem w barwach The Reds. Ciężko haruje na status legendy klubu i być może sobotnim występem wreszcie na niego zapracował. Niemalże bezbłędny w ataku i obronie. Taka głowa to skarb!


Eden Hazard

Pewnie znudziło się Wam już czytanie o Mourinho, lecz powiedzenie tego samego o oglądaniu gry jego drużyny jest niemożliwe. Spełnia się moja ubiegłoweekendowa przepowiednia - Jose wrócił na jedyne należne mu miejsce. Nie uczyniłby tego jednak bez swego najwierniejszego rycerza. Wciąż młody Belg zagrał być może najlepszy ofensywnie mecz w Premier League w karierze i śmiało można stwierdzić, że obok pewnego Urugwajczyka i pewnego Chorwata, jest najlepszym graczem otwarcia roku 2014-ego. Nie wierzycie mi? Zaufajcie statystykom. Hazard był wszędzie. Radzę się odwrócić i sprawdzić, czy przypadkiem nie stoi także za Tobą.


Leo Messi

Bo znowu Barcelonę ogląda się z przyjemnością. Który to już raz wyciąga Blaugranę za uszy z (tym razem dosłownie) błota?


Przegrani weekendu:

Bode Miller

Pomimo 36 lat na karku i całkiem sporego doświadczenia, gęba mu się nie zamyka. I tym razem przesadziła, bo choć niedzielny zjazd był spojrzeniem w oczy śmierci, to Amerykanin z pewnością nie spisał się na obiecany medal. A to właśnie jego mieliśmy do tej pory za specjalistę od "zadań specjalnych". 8 miejsce w koronnej konkurencji na ostatnich Igrzyskach to wielka porażka mistrza z USA.

Gregor Schlierenzauer

Widzisz, Gregor. I na co był ci ten cały Dubaj? Bo jak nie teraz, to kiedy to złoto? 

PSG

Bez Radamela Falcao Monaco miało być smaczną niedzielną kolacją. A wyszedł z tego niezły klops i choć obie strony miały ogrom stuprocentowych sytuacji, to gospodarze w końcówce skutecznie dali się we znaki Paryżanom. Chciałbym pod tym akapitem wstawić gola Ibracadabry po cudownym przyjęciu piłki, lecz zabrakło centymetrów. Podobnie jak większości jego kolegów z drużyny. 

Rzymianie i Lizbończycy

Ci pierwsi, z chęcią opuściliby Stadio Olimpico, umierając z nudów podczas derbowego meczu. Ci drudzy, podczas swoich derbów, musieli to zrobić. Wiatr nad Lizboną boleśnie poharatał Estadio da Luz, a spadające na trybuny fragmenty dachu wyglądały przerażająco. Na szczęście, obyło się bez ofiar. Powtórka już dziś o 21:15

Newcastle United

Po sprzedaniu Cabaye'a zespół Alana Pardew stacza się po równi pochyłej i próżno szukać, odległego nawet, światełka w tunelu. Na dodatek bolesne lanie w derbowym meczu z Sunderlandem przywołało koszmary z poprzedniego sezonu. Puchary, o których na St. James' Park mówiło się coraz głośniej, szlag trafił.


Pośmiewiska weekendu:

Atletico Madryt

Niezbyt długo cieszył się Diego Simeone upragnionym fotelem lidera hiszpańskiej ekstraklasy. Choć może i dobrze dla Los Colchoneros, że ten zimny prysznic spotkał ich właśnie w tym momencie, tuż przed najważniejszymi spotkaniami w Lidze Mistrzów i na krajowym podwórku. Przypominają mi się moje słowa z początków grudnia, gdy pisałem o wszystkich błędach Liverpoolu, które zostały w meczu z Hull City podane Brendanowi Rodgersowi niczym na tacy. Irlandczyk wykorzystał doskonale zaistniałą sytuację. Czy zdolny do tego będzie Diego Simeone? Dla naszego dobra i emocji do ostatnich kolejek - miejmy nadzieję, że owszem.

Juventus/Manchester United

Sytuacja niemalże symetryczna. 94 minuta spotkania, prowadzenie 2:1 z rywalem skazanym na pożarcie. Chwila nieuwagi zmieszana ze szczyptą szczęścia i... punkt dla "kopciuszka"!

Arsenal Londyn

Aż dziw bierze, że Arsene Wenger nie wiedział, że gra wysoką obroną przeciwko sile kontrataku Liverpoolu nie kończy się zazwyczaj dobrze, a szczególnie w połączeniu z żenująco słabą postawą, niezawodnej do tej pory, parą stoperów Mertesacker - Koscielny. Na dobrą sprawę, ciężko znaleźć pozytyw w grze któregokolwiek z Kanonierów. Po raz kolejny zawiódł Oezil, który przez całe spotkanie ledwie RAZ celnie podał w pole karne. Nie trudno się temu dziwić, gdy operując głównie na 30-40 metrze od bramki rywala zagrywa się niecałe 20% piłek "do przodu". Żartobliwi kibice od razu znaleźli doskonałą odpowiedź na słabą grę Niemca w bieżącym roku.




WL

PS Dziś obrazek z cyklu: znajdź różnicę. Zarówno w Paryżu, jak i w Księstwie Monaco, od tamtego czasu sporo się pozmieniało.






wtorek, 4 lutego 2014

Impresje (wybitnie niebieskie) poniedziałkowe (4)

Chelsea była doskonała. Fakt stwierdzony, fakt dokonany - zero wątpliwości. Wiemy doskonale gdzie, w czyjej głowie, znajduje się klucz do doskonałości. I wiemy również doskonale, że poznanie wszystkich tajników sukcesu jest nierealne - zabierze je ze sobą do grobu. Jedyne co nam zostaje to patrzeć i się uczyć. Idąc tym tropem zatrważa mnie przekora ludzka. Ilu menedżerów całego świata nie naśladuje tego jednego, jedynego (teraz widzimy, że określenie to pasuje jak ulał) - The Special One, wiedząc, że to najprostsza droga do osiągnięcia sukcesu. Istnieje w świecie futbolu jedna, może dwie jednostki, choć, dobra, niech będą to trzy, które, wykorzystując własny system gry, potrafiłyby stoczyć z nim walkę jak równy z równym. Niech świadczy o tym również to, że ich zespoły (tak jak wkrótce zespół Jose w Premier League) znajdują się na czele kolejnych najsilniejszych lig kontynentu. Nie ma w tym żadnego przypadku. Pozostali, z całym szacunkiem dla ich zespołów, prędzej czy później podzielą los wczorajszego Manchesteru City. Wyśmiewajmy Sama Allardyce'a za prostactwo, lecz podziwiajmy za zrozumienie, tak prostego skądinąd, twierdzenia: grasz jak on, lub nie grasz wcale. A skoro pozostaje nam wyłącznie analizowanie i wyciąganie wniosków - spójrzmy!

Za przykład weźmy 2 spotkania Manchesteru City przeciwko zespołom z czołówki: najlepsze - przeciwko Arsenalowi oraz najgorsze - przeciwko Chelsea. Nomen omen, jak słusznie zauważył jeden z wiernych czytelników tego blogaska - Mateusz, w spotkaniach tych zagrały 4 różne zespoły. I postawa The Citizens nie zależała w obu potyczkach wyłącznie od utartego stwierdzenia "Grasz tak jak rywal ci na to pozwala", lecz także od braku jakości, którą w spotkaniu z Kanonierami zapewniali Fernandinho oraz Sergio Aguero. Ale po kolei...

Zacznijmy od pierwszego brakującego ogniwa w formacji Manchesteru City, którym był 28-letni Brazylijczyk. Z konieczności zabezpieczenia tyłów i pozostawienia z przodu pola do popisu Yaya Toure, wystawienie w zastępstwie Demichelisa wydawało się dość rozsądnym wyborem. Jak się okazało, Argentyńczykowi zabrakło nie tylko mobilności, pozwalającej na wsparcie partnerów w kreowaniu akcji, lecz także solidności w obronie, a przede wszystkim - asekuracji.

Widząc to, Eden Hazard, prawdopodobnie najinteligentniejszy zawodnik Premier League, uwziął się na 10 lat starszym rywalu okrutnie. Żartowano nawet podczas meczu na Twitterze, że zaletą Demichelisa są długie włosy, gdyż będąc niemiłosiernie kręconym przez młodego Belga, daje to dość dobre wrażenie wizualne. W pojedynkach obu zawodników największy błąd popełniał Argentyńczyk, chcąc przerywać dryblingi Hazarda "na raz". A posiadający niezwykle szybką prawą stopę zawodnik The Blues skrzętnie to wykorzystywał.










Posiadając w zespole tak mobilnego zawodnika jak Fernandinho niezwykły komfort pracy zapewniony miał David Silva, mogąc pozwolić sobie na chwilę odpoczynku, bez konieczności szybkiego powrotu do obrony. Zapewnioną miał świetną asekurację. Na jego nieszczęście, zastępca nie był aż tak wyrozumiały, co jest bardzo delikatnym stwierdzeniem. Martin Demichelis nie wywiązał się należycie ze swojej roli, co zaowocowało utratą bramki.


W momencie, w którym Chelsea zdobywała przewagę z prawej strony boiska (z której padła bramka), beztroski Argentyńczyk spokojnie przyglądał się sytuacji. Jeszcze lepiej widać całą sytuację, z uwzględnieniem brakującego Silvy, formacyjnie odpowiedzialnego za tą stronę boiska.


Brak Sergio Aguero zauważalny był naturalnie w ataku, gdzie David Silva został całkowicie odcięty od możliwości współpracy ze skrzydłowymi. To Argentyńczyk, rozrywający obronę indywidualnym rajdem, bądź szybką klepką, (nie boje się użyć tego stwierdzenia) niczym Leo Messi potrafiłby zrobić faktyczną różnicę w okolicach pola karnego Chelsea. Jak dobrze stwierdzono przed spotkaniem - Alvaro Negredo oraz Edin Dżeko to napastnicy bardzo pasujący parze Terry-Cahill. 

W ten sposób płynnie przechodzimy do znakomicie zorganizowanej obronnie drużyny Mourinho. Nie oszukujmy się jednak, Manchester City, w którym największym motorem napędowym okazywał się Yaya Toure, miał swoje stuprocentowe sytuacje. Lecz nawet Iworyjczyk przez większą część meczu nie miał gdzie się rozpędzić. Jemu również brakowało pomocy dotychczasowego partnera, gdyż Demichelis nie grzeszył kreatywnością, przez co obaj byli dość szybko "gaszeni" przez pomocników The Blues


Warto spojrzeć również na prawą stronę zdjęcia, gdzie David Luiz całkowicie odcina Davida Silvę od podań z głębi pola. Podobna sytuacja podczas całego spotkania powtarzała się wielokrotnie, a Brazylijczyk niczym rzep przyczepił się do El Magico. Dla porównania - beztroski Silva wykorzystujący ogrom wolnej przestrzeni pozostawionej przez graczy Arsenalu. 


Tak oto jedno z największych zagrożeń ze strony The Citizens zostało zneutralizowane. Pozostały jeszcze skrzydła. Jak ważny to element gry ofensywnej Błękitnych mógł się przekonać The Special One analizując spotkanie właśnie z Arsenalem, gdzie ofensywnie usposobieni Wilshere oraz Walcott nie zapewniali koniecznej asekuracji szczególnie po lewej stronie gdzie beztrosko hasał Pablo Zabaleta, po zmianie wspierany przez Jesusa Navasa. Nagana należy się naturalnie przede wszystkim Nacho Monrealowi, całkowicie nieświadomemu wydarzeń odbywających się za jego plecami. A działy się tam sceny iście dantejskie. Wyglądało to dokładnie tak:


Powyżej sytuacja bramkowa



Ostatnia sytuacja pokazuje natomiast znakomicie, jak dzięki wsparciu skrzydłowych, Manchester City wypracowywał sobie przewagę w bocznych sektorach boiska. Pozostawiony korytarz dla Gaela Clichy'ego rozciągnął defensywę Arsenalu co stworzyło wiele wolnej przestrzeni, która mogła zostać wykorzystana przez Aguero i Nasriego. W pełni świadomy tego zagrożenia był Jose Mourinho. Chelsea, przede wszystkim w rundzie rewanżowej, zachwyca asekuracją bocznych sektorów boiska, a przed tym spotkaniem Portugalczyk bez wątpienia uczulał swoich zawodników na ryzyko płynące z gry skrzydłowych. Dlatego tak ważnymi zawodnikami w systemie The Special One są bardzo często wracający w te sektory boiska Hazard oraz Willian, dodatkowo wspierani przez Maticia z Luizem. Zagrożenie zostało całkowicie zneutralizowane.



Zawodnikiem scalającym defensywę Chelsea w monolit był wszędobylski Nemanja Matić, debiutujący po powrocie w wyjściowej jedenastce The Blues. Biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy spotkania i ogromną przewagę psychiczną, jaką uzyskali gracze ze Stamford Bridge, zwycięstwo to może być decydującym o końcowym wyglądzie tabeli, choć przewagą bramek Manchester City wciąż znajduje się ponad zespołem Mourinho. Ośmielę się stwierdzić, że to właśnie Matić był zawodnikiem, który swą grą zadecydował o końcowym rezultacie (a mógł to podkreślić zdobywając bramkę po pięknym strzale z daleka). Idąc tym tropem, aby skorzystać z usług nieocenionego Serba, Roman Abramowicz musiał wyłożyć na stół 22 miliony funtów. I jest to niezbity argument na to, że mistrzowski tytuł wart jest każdych pieniędzy. 

A na deser, popis Maticia (numer 21) we wczorajszym spotkaniu. Perfetto!




Ach, wielki Jose, tęskniliśmy za Tobą!


WL




niedziela, 2 lutego 2014

Jedyna taka noc w roku...

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie o powód mojej fascynacji futbolem amerykańskim. Nie ma jednej odpowiedzi. Zaczęło się to pewnego zimowego wieczora, gdy z ciekawości zerknąłem na zasady gry i spróbowałem dostrzec je w praktyce podczas jednego ze spotkań. Zostałem porwany. Krzyk wydobywający się z tysięcy gardeł, rozemocjonowani komentatorzy, zawodnicy wykonujący niezrozumiałe ruchy i trenerzy z headsetami na głowie, gorączkowo analizujący dziesiątki kartek przed sobą. A pośród nich ja. Wciągnięty w wir wielkiego show. Wydarzenie, które ma prawo bytu wyłącznie w Stanach Zjednoczonych, trafiające bezpośrednio w ich mentalność. Okraszone medialną wrzawą i sponsorami, a z nimi naturalnie - wielkimi pieniędzmi. Elementy niezwykle mocno oddziałujące już nie tylko na podświadomość Amerykanów, lecz także mieszkańców całego świata, a szczególnie ludzi młodych, w tym mnie. W XXI wieku nieodłącznym elementem hasła globalizacja jest amerykanizacja, a jej pochodną - futbol amerykański. Dlatego właśnie, tak jak coraz trudniej nam zrozumieć sposób rozwoju globalnego społeczeństwa i wszechobecny konsumpcjonizm, tak samo ciężko przychodzi nam odpowiedź na pytanie o fenomen tej dyscypliny sportu, która wraz z kulturą amerykańską, zaszczepiana jest całemu światu.

Kwintesencją, ukazującą całkowite piękno tej dyscypliny, jest oczywiście Super Bowl. 4 godziny, poprzedzone co najmniej tygodniową medialną i społeczną gorączką, które urosły do formy rytuału, zachwycające każdym, nawet najmniejszym, elementem. Wielki biznes. I to on zaprowadził organizatorów wielkiego finału w miejsce, które jest mekką dla każdej dyscypliny sportu w USA - Nowego Jorku. Niezwykle ciężkie warunki pogodowe na przełomie stycznia i lutego, które motywowały władze NFL do rozgrywania Super Bowl na południu (10 razy finał odbył się w Miami, tyleż samo w Nowym Orleanie, a kolejne 3 finały będą miały miejsce w Phoenix, San Francisco oraz Huston), zostały przedstawione jako element niezwykłej dramaturgii, nawiązujący do lat '50 i '60, gdy finały rozgrywane były bez względu na warunki atmosferyczne. Najprawdopodobniej uda się uniknąć opadów śniegu, jednak temperatura będzie oscylowała w okolicach 3 stopni Celsjusza. Mało kto jednak podważa stosowność rozgrywania decydującego meczu w tym miejscu. Nowy Jork (choć sam mecz odbędzie się w sąsiadującym New Jersey) musi mieć Super Bowl. Statystycy oszacowali już, że sam tegoroczny tydzień poprzedzający spotkanie przyniósł stanom-gospodarzom rekordowe zyski. A co najważniejsze, zachwyceni są fani, bo to o ich pieniądzach mówimy.


Niezmiennie najważniejszym pozostaje aspekt sportowy spotkania. Przez cały tydzień każda pozycja w obu ekipach została prześwietlona na wszystkie sposoby. Na tym polega też magia i dramaturgia całego wydarzenia. Oba zespoły wiedzą o sobie wszystko. Takie spotkania wygrywa się sercem. No i odrobiną szczęścia. Patrząc na statystyki i grę Broncos i Seahawks w poprzednich fazach sezonu, bez cienia wątpliwości ogłoszono czterdzieste ósme Super Bowl pojedynkiem najlepszej ofensywy (przez wielu uważaną za najlepszą formację ofensywną w historii futbolu) z najlepszą obroną sezonu. I, jak to bywa w przypadku takich match up'ów, pojawia się odwieczny dylemat: "najlepszą obroną jest atak" czy jednak "ofensywa przyciąga widza, obrona zdobywa tytuły"? Ciężko stwierdzić jednoznacznie. Oba zespoły to całkowite swoje przeciwieństwa. Dotyczy to sposobu atakowania, skuteczności defensywy, charakterystyki rozgrywających, solidności offensive line, doświadczenia, lecz także i młodości, a także pracy i doświadczenia trenerów. Sam jestem bliższy twierdzeniu, że częstotliwość zdobywania punktów przez ofensywę zespołu z Denver może okazać się kluczem do zwycięstwa. Bardzo ważnym elementem spotkania będzie zabezpieczenie pocket wokół Peytona Manninga, który jest nie do zatrzymania, lecz tylko wtedy, gdy posiada odpowiedni komfort pracy. Czy Legion of Boom, gdyż takie miano otrzymała super-defensywa zespołu z Seattle, podoła zadaniu? Czy to jednak mrożąca krew w żyłach rywali "Omaha!" , dowodzona przez niesamowitego w tym sezonie Manninga po raz kolejny nie znajdzie pogromcy? To najważniejsze pytania dzisiejszego wieczoru.



Spread offense Denver Broncos. I bądź tu mądry... (source: nfl24.pl)


Popełnię jeszcze kilka zdań na temat największego bohatera dzisiejszego wieczoru, którego nazwisko pojawiło się w tym artykule już kilkukrotnie. Peyton Manning - jedna z największych gwiazd sportu XXI wieku, choć zapewne niewielu z Was słyszało kiedykolwiek jego nazwisko. Dzisiejsza noc wydaje się być idealną szansą na poznanie zawodnika, który za Oceanem stał się fenomenem, inspiracją dla pokoleń. 5-krotny MVP sezonu regularnego, 13-krotnie wybierany do Pro Bowl (meczu gwiazd NFL), dzierżący najwięcej indywidualnych rekordów wśród wszystkich zawodników kiedykolwiek uprawiających futbol amerykański. Odrodził się niczym feniks z popiołów po kolejnej kontuzji kręgosłupa, gdy utracił władzę w rękach i bliski był podjęcia decyzji o zakończeniu kariery. Odrzucony przez Indianapolis Colts - drużynę zawdzięczającą mu pasmo nieprzerwanych sukcesów, znalazł zaufanie wśród włodarzy zespołu Denver Broncos, którym odpłacił się najlepszym indywidualnym sezonem w historii NFL, doprowadzając swą drużynę do wielkiego finału.

Stanie on dzisiejszego wieczoru w świetle jupiterów i ogniu milionów spojrzeń widzów z całego świata. A za każdym spojrzeniem kryją się setki pytań związanych z jego osobą. Śledzony będzie każdy jego ruch, każde zagranie. Dla nas, Polaków, porównywalnym fenomenem może być chyba wyłącznie Adam Małysz. W przeciwieństwie do Orła z Wisły, któremu nigdy nie dane było poczuć smaku olimpijskiego złota, Peyton Manning jeden mistrzowski pierścień już posiada w swej kolekcji. Gra toczy się o coś zupełnie innego. 37-letni zawodnik może dzisiejszym występem rozwiać wszelkie wątpliwości odnośnie tego, że jest on najlepszym graczem w historii NFL. Po raz pierwszy w swej karierze został mianowany przez prestiżowy magazyn Sports Illustrated sportowcem roku (przez wiele lat upatrywano spisku i celowego pomijania jego kandydatury). Dzisiejszej nocy zrobi wszystko, by dowieść, że tytuł ten należał mu się bezsprzecznie. Przede wszystkim dla niego warto poświęcić dzisiejszą noc.


Na koniec garść ciekawostek odnośnie szaleństwa opanowującego Stany Zjednoczone podczas jedynej takiej nocy w ciągu roku. Pominę jednak powtarzane w mediach co roku informacje o liczbie zakupionych teleodbiorników czy wypitych litrach piwa.Wymiotujemy już nimi. Postanowiłem poszukać bardziej osobliwych faktów. Oto one:

Hazard. Oto lista 10 najdziwniejszych zakładów bukmacherskich dotyczących tegorocznego Super Bowl:


  • Czy Renee Fleming będzie miała na sobie rękawiczki podczas śpiewania hymnu Stanów Zjednoczonych.
  • Czy Knowshon Moreno będzie płakał podczas hymnu Stanów Zjednoczonych.
  • Którą prezenterkę stacji Fox zobaczymy na ekranie jako pierwszą? Erin Andrews czy Pam Oliver?
  • Ile razy Peyton Manning powie „Omaha” podczas meczu? Ponad 27.5 czy poniżej 27.5?
  • Ile razy zostanie usłyszymy „Beast Mode” w trakcie meczu? Ponad 2 czy ponieżej 2?
  • Co Bruno Mars będzie miał na głowie na początku swojego występu podczas Halftime Show? Czapkę, kapelusz czy będzie bez nakrycia głowy?
  • Czy któryś z członków Red Hot Chilli Peppers będzie półnagi podczas występu w ramach Halftime Show?
  • Czy Michael Crabtree wspomni o Richardzie Shermanie w którymś ze swoich wpisów na Twitterze w trakcie Super Bowl od kick-offu do ostatniego gwizdka?
  • Ile razy zobaczymy na ekranach telewizorów Eli Manninga (brata Peytona) w trakcie meczu? Ponad 1.5 czy poniżej 1.5?
  • Jakiego kolor będzie Gatorade (lub inny płyn), którym zostanie oblany trener zwycięskiej drużyny? Bezbarwna/woda, żółtego, czerwonego, niebieskiego czy zielonego?

  • Obietnica.
    Safety Denver Broncos - Mike Adams, obiecał, że gdy jego drużyna wygra spotkanie, przejdzie pieszo 10 mil dzielących stadion w East Rutherford od jego posiadłości w Paterson. Dla potwierdzenia cytacik:  

    „Jeśli wygramy Super Bowl, zamierzam nie ściągać padów i kasku i iść tak do domu"

    Symulacja. Co roku Electronic Arts, producent gry Madden NFL, organizuje wierną symulację finałowego spotkania. Oto tegoroczne przewidywania:


    Warto nadmienić, że maddenowe symulacje trafnie przewidziały 8 z 10 ostatnich tryumfatorów.

    Przepowiednia. W jednym z odcinków popularnego serialu The Simpsons, wyemitowanym w 2005 roku, na ekranie telewizora wyświetlił się wynik meczu pomiędzy tegorocznymi finalistami. Fani Broncos nie mają nic przeciwko takiej kolejności zdarzeń.


    Gdzie będzie można obejrzeć tegoroczne Super Bowl XLVIII? W Polsce przede wszystkim na kanale Polsat Sport. Pragnącym poczuć jednak całą otoczkę spotkania, zobaczyć osławione na całym świecie reklamy w przerwach i obejrzeć występ Bruno Marsa wraz z gościnnym udziałem Red Hot Chili Peppers, polecam jeden z internetowych streamów z amerykańskiej telewizji lub odkodowany dla wszystkich widzów w dniu dzisiejszym internetowy odtwarzacz kanału FOX, transmitującego finał.

    Jedno jest pewne: każdy, kto postanowi spędzić dzisiejszą noc śledząc zmagania 22 gladiatorów w walce o najcenniejsze trofeum, nie będzie zawiedziony.

    ENJOY THE SHOW!


    WL