czwartek, 20 lutego 2014

Gdy o powodzeniu decydują detale

Kochamy wiosenne (lub wczesnowiosenne) wieczory, podczas których świat zatrzymuje się na 90 minut i daje nam spektakl pełen wrażeń, emocji, patosu i walki. Crème de la crème piłki nożnej w wydaniu XXI-wiecznym, w pewnym stopniu już kreowanej, pozbawionej elementów żywiołowości, pewnej dzikości, w zamian za co otrzymujemy niesamowite widowisko, nie pozwalające oderwać oka od boiska/ekranu. Jest to jednak wciąż ten sam futbol, który wzrusza, wścieka, podnieca, lecz ponad wszystko ten futbol, który kochamy. Liga mistrzów powraca, być może, w najlepszej dotychczasowej edycji tego stulecia. Wielkie starcia już w pierwszych spotkaniach i klarowni kandydaci w pozostałych parach, gwarantujący nam 4 niesamowite starcia gigantów, już w fazie ćwierćfinałów. Naturalnie, jest to sport i wszystko może potoczyć się zupełnie inną drogą, jednak wyjście z takiego założenia wydaje się najsłuszniejsze. W zapowiadanym starciu gigantów zabraknie miejsca dla dwóch innych, którzy niestety nie przetrwają walki wstępnej. Niestety, ponieważ trafili oni na najbardziej niewdzięcznych z możliwych rywali i z konieczności zmierzyć się muszą z najbardziej wymagającym poziomem trudności. Zmierzyć się? To w ogóle możliwe?

Istnieją przykłady udowadniające, że wbrew pozorom - tak, możliwe. I jeśli nie jest to łut szczęścia (prawie 30 strzałów oddane na bramkę Bayeru Leverkusen przez zawodników Bayernu w spotkaniu zakończonym remisem 1:1) to wszystko zależy od detali. A że takowe istnieją,. udowodniono nam już nie raz. Valencia zatrzymała Barcelonę znakomitą asekuracją na skrzydłach i wyłączeniem z gry Fabregasa, Stuttgart bronił się bardzo agresywnie, choć jemu akurat zabrakło szczęścia w decydującym momencie. Nie możemy powiedzieć, że Arsenal i Manchester City zagrały słabe spotkania. Wręcz przeciwnie, mieli swoje wielkie szanse, które sprawiłyby, że ten tekst traktowałby pewnie o wielkim rozczarowaniu i wspaniałej postawie obronnej gospodarzy. Zabrakło im jednak wspomnianych detali, które nie pozwoliłyby potężnym rywalom zdominować gry i byłyby realnym zagrożeniem, a nie wyłącznie lekkim dreszczykiem co pewien moment. 

Po raz kolejny spotykamy się z paradoksem dwóch drużyn o tej samej nazwie i po raz kolejny dzieje się to w przypadku Manchesteru City. Aby zrozumieć detale, które zadecydowały w przypadku The Citizens powinniśmy wrócić pamięcią do nie tak odległego spotkania z innym z gigantów - Bayernem. Wiele mówiło się o tym, że Bawarczycy zdobywając w szybkim tempie 2 bramki bardzo się rozluźnili i to utworzyło możliwość ukłucia niezawodnego mechanizmu. Jednak powiedzmy sobie szczerze, Bayern to zespół nie w ciemię bity i choć jedna bramka dramatu by nie uczyniła, to stracone trzy - już tak. Tym bardziej, że przesądzały o porażce, psującej passę meczów bez potknięcia, nie pozwalając na ustanowienie kolejnego rekordu (co jest jednym z koników trenera Bawarczyków), a co ważniejsze, stwarzając realne zagrożenie utraty pierwszego miejsca w grupie. City po stracie 2 gola przegrupowało szyki defensywne, zacieśniło strefę przez własnym polem karnym, dzięki czemu do końcowego gwizdka świetnie spisywało się w obronie. Natomiast o strzeleniu aż 3 bramek zadecydowało bardzo rozsądne ustawienie zespołu przez Manuela Pellegriniego, pozwalające wyprowadzać szybkie, zabójcze kontrataki i stwarzać zagrożenie na skrzydłach. 

We wtorkowy wieczór chilijski menedżer bardzo się przeliczył w oczekiwaniach. Jak się okazało już po 15 minutach gry, niemożliwe jest zdominowanie Barcelony w środku pola, do czego dążył Pellegrini przenosząc do środka pola Davida Silvę i ustawiając na szpicy lepszego w grze kombinacyjnej Alvaro Negredo. Jak wiemy, nie przyniosło to znaczących korzyści, a na dodatek wyeliminowało element zagrożenia w grze z kontrataku. To są owe detale. Jak natomiast należało ustawić zespół przeciwko Barcelonie, o podobnej filozofii gry do Bayernu, pokazuje właśnie wspomniane spotkanie na Allianz Arena. Źródłem największego zagrożenia były ustawione niezwykle wysoko i agresywne w odbiorze skrzydła, na których Pellegrini skorzystał z najszybszych w zespole: Milnera i Navasa. Dlaczego przedwczoraj zdecydował się jednak na Kolarova? Czy wynikało to z zagrożenia, którego spodziewał się ze świetnej w tym sezonie prawej strony ofensywy Blaugrany? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Wynikiem tego natomiast było pozbawienie zespołu ważnego "żądła" w grze z zaskoczenia. Kolejnym, wydaje mi się, nietrafionym wyborem Chilijczyka był Alvaro Negredo, bardzo osamotniony w polu karnym rywala. W opierającej się na grze skrzydłami we wtorkowym spotkaniu taktyce The Citizens, jednym z najważniejszych elementów gry ofensywnej miały być dośrodkowania. I cóż nam po tym, że Negredo świetnie grającym głową zawodnikiem jest, gdy pilnowany przez dominujących warunkami fizycznymi Pique i Busquetsa zrobić mógł niewiele. Jak wielkim zagrożeniem pod bramką Valdesa były dośrodkowania, obrazuje poniższa grafika. I uogólniając, nie wynika to z kiepskiej jakości zagrań, a właśnie z braku wykończenia pod bramką Barcelony. Dużo lepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji byłby Edin Dżeko, który, jak pokazuje nam wspominane co chwilę spotkanie z Bayernem, zdołał wygrać 6 na 10 pojedynków główkowych przeciwko solidnie zbudowanej i dobrze główkującej parze Boateng-Dante.


(czerwone - niecelne, szare - przecięte, niebieskie - udane)

Podobnego grzechu dopuścił się Arsene Wenger. W jego formacji najsłabszym punktem natomiast była postać Mesuta Oezila, który, jak brutalnie by to nie zabrzmiało, był na boisku niepotrzebny. Przede wszystkim z powodu ogromnego zmęczenia. Niemiec nie zagrał w tym roku kalendarzowym ledwie w jednym spotkaniu - pucharowym, przeciwko Coventry. W przeciągu ostatniego tygodnia 3 razy (!) rozegrał pełne 90 minut. W tym miejscu mógłby paść argument o nicnierobieniu Niemca na boisku, co faktycznie wydaje się być logicznym argumentem, biorąc pod uwagę "znikanie" zawodnika Arsenalu na boisku. Gdy spojrzymy w statystyki widzimy, że tak jednak nie jest! Mesut Oezil we wczorajszym spotkaniu przebiegł 11,69 km, będąc trzecim najaktywniejszym zawodnikiem swojej drużyny. Fakt tyczący się zmęczenia jest niepodważalny, gdyż po raz pierwszy w karierze Niemiec zmuszony jest to tak nieustannego wysiłku przez tak długi okres pracy. W Realu nie był zawodnikiem eksploatowanym do tego stopnia (w spotkaniach Ligi Mistrzów rozgrywał średnio 70% całego czasu gry, więc miał czas na odpoczynek), a dodatkowo bardzo brutalny dla organizmu zawodnika musiał być brak przerwy w okresie zimowym w Anglii (w Hiszpanii wynosił on 2,5 tygodnia, natomiast wcześniej w Bundeslidze - ponad miesiąc). Nadmierna eksploatacja zawodnika to całkiem spory kamyczek do ogródka Arsene Wengera. 

Dodatkowo Niemiec nie pasował do stylu gry, któremu Arsenal opierał się przez pierwsze 20 minut, a i tak musiał mu się poddać, i to jeszcze przed koniecznością gry w "10", czyli ustąpienia przed dominacją Bayernu, która dodatkowo pogłębiła się po utracie zawodnika (od tego momentu gracze Arsenalu zdolni byli wymienić ledwie 40 podań). Podobnie jak Pellegrini, menedżer Kanonierów przecenił możliwości swojej drużyny, a Mesut Oezil nie potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości na boisku. I nie bez znaczenia jest tu fakt, że nawet wywalczony przez niego rzut karny był zagraniem w stylu, nie oszukujmy się, skrzydłowego. Szybkiego skrzydłowego, którego tak zabrakło Arsenalowi w drugiej połowie, gdy osamotniony Oxlade-Chamberlain nie mógł zrobić praktycznie nic. Dlaczego nie został zmieniony Oezil, a właśnie Cazorla? Tego nie dowiemy się nigdy. Kolejnym argumentem działającym na niekorzyść zawodnika jest jego postawa obronna, nijak nie pasująca do założeń menedżera. W założeniu Wengera, Arsenal powinien bronić dostępu do własnej bramki uprzednio strefą 4-5-1 (z wysuniętym Sanogo), natomiast w drugiej połowie przekształcone zostało to ustawienie na 4-3-2 (z ustawionymi najwyżej Chamberlainem i Sanogo). Strefą Mesuta Oezila był rejon niejako przed i pomiędzy Monrealem i Koscielnym, czyli jak wiemy z przebiegu spotkania, miejscem, gdzie start miała rakieta odpalona w kierunku okienka bramki przez Krossa i skąd przed drugim golem dośrodkowywał piłkę Philipp Lahm. Jeśli Arsene Wenger nie pójdzie po rozum do głowy, będziemy widzieć taką grę najdroższego zawodnika w historii Arsenalu coraz częściej i z każdym dniem będzie postępować będzie trend mówienia o piłkarzu, jako o jednym z najbardziej przepłaconych w historii futbolu na Wyspach. A przecież zaczęło się tak pięknie...

O grze Barcelony i Bayernu nie trzeba pisać za dużo, wszystko widać gołym okiem, a tym wszystkim wystarczy się zachwycać (choć znajdą się i tacy, co stwierdzą, że większym wyzwaniem jest nie zasnąć podczas spotkań tych drużyn). Jako, że nawet ciężko odpowiednio opisać słowami dominację obu systemów, a jeszcze ciężej wymyślić coś nowego w tym temacie, najlepiej będzie chyba spojrzeć na grę zawodników w ujęciu statystycznym, gdzie ocierają się o doskonałość. Oto przed Wami czterech największych bohaterów ostatnich dwóch wieczorów (szczególnie u Lahma i Krossa najbardziej godna podziwu jest kreacja gry ofensywnej).


(Dla nieobeznanych: gwiazdki to dryblingi, zielone - te udane)

Wydaje się, że na świecie istnieją obecnie dwie drużyny zdolne do faktycznego przeciwstawienia się tym dwu potęgom - znakomicie zorganizowane obronnie Chelsea i Real. Innego wyjścia nie widzę.

WL

Przy okazji i wśród Was, drodzy czytelnicy, chciałbym rozpocząć dyskusję na temat, który tak naprawdę zadecydował o przebiegu obu spotkań: podwójna kara za przewinienie w polu karnym (rzut karny oraz wykluczenie). Faktem jest, że grając w dziesiątkę, ani Arsenal, ani Manchester, nie miały najmniejszych szans na odrobienie strat (to we wtorek) czy przeciwstawienie się dominacji rywala (to w środę). Czy należy zrezygnować z karania czerwoną kartką po faulu w polu karnym? Czy kara ta jest konieczna, by zapobiec faulom wynikającym z myślenia "może akurat karnego nie strzeli"?  Pytanie otwarte, niech każdy rozsądzi według własnego sumienia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz