poniedziałek, 3 marca 2014

Impresje weekendowe (7)

Pomijając przykre wydarzenie ze stadionu przy Łazienkowskiej w Warszawie, miniona niedziela była prawdziwym świętem futbolu i demonstracją jego piękna w pełnym wymiarze: od wielkich starć, przez łzy przegranych, wznoszone wzwyż trofea, kontrowersyjne decyzje sędziów i co najważniejsze, crème de la crème - przepiękne bramki. Gdy po spotkaniu w finale Football League Cup sądziłem, że nic lepszego w dniu dzisiejszym przydarzyć się nie ma prawa (a jak wiemy, w perspektywie były niesamowite potyczki), tym większa była moja radość i podniecenie przy oglądaniu kolejnych meczów, ani trochę nie ustępujących poziomem poprzednim. Po takim dniu pisanie tego bloga jest czystą przyjemnością!

Wszystko zaczyna się na Wembley?

Manuel Pellegrini bez wątpienia należy do ścisłego topu wśród trenerów nie tylko pracujących na Wyspach, ale i tych na całym świecie. To pewne. Po czym to jednak możemy wywnioskować? Po świetnym stylu gry jego drużyn? Po awansie z średniakami do półfinału i ćwierćfinału Ligi Mistrzów? Po świetnej pracy z młodzieżą? Po umiejętności adaptacji w różnych futbolowych środowiskach? Naturalnie, wszystkie te aspekty mówią wiele o chilijskim szkoleniowcu. Gdy spojrzymy jednak w najważniejszą rubrykę w piłkarskim CV, a właściwie na medale znajdujące się w domu trenera, czy trofea pozostawione przez niego w klubowych gablotach, do dnia wczorajszego znaleźlibyśmy wyłącznie stertę kurzu (bo czym jest Puchar Intertoto zdobyty w 2004 roku?). Przyczyn takiego stanu rzeczy też z pewnością znaleźlibyśmy wiele, wśród których na pierwszy plan bez wątpienia przebijałby się brak szczęścia w najważniejszych sytuacjach. Bywa, ale nie można mieć pecha bez końca. Coraz grubszymi nićmi przyszywana była do Pellegriniego łatka trenera bez zmysłu zwycięzcy. A wiemy, co jest faktyczną istotą sportu. A wybitny trener pozbawiony umiejętności zwyciężania jest niczym Giacomo Casanova bez... no, wiadomo. Bezużyteczny. Tym większa była radość Chilijczyka po wzniesieniu w górę w dniu wczorajszym Pucharu Ligi Angielskiej.

A jest to trofeum bardzo specyficzne, którego faktyczną rangę trudno sprecyzować. Jedni, jak Arsene Wenger całkowicie je bagatelizują nie tylko słowem, mówiąc o "bezwartościowym tytule", ale i decyzjami, bo to w tych rozgrywkach w dorosłym zespole debiutowała większość graczy, a wśród nich wielkie gwiazdy Kanonierów. Innego zdania był Sir Alex Ferguson nazywając z pewnym przekąsem w odpowiedzi do słów Francuza trofeum "garnkiem wartym zwyciężenia". Ważnym wyznacznikiem są na pewno kibice, bo z powodu byle "garnka" nie zajmowaliby do ostatniego miejsca 90-tysięcznika. Dla nikogo jednak ten tytuł nie miał znaczenia tak wielkiego, jak dla Chilijczyka właśnie. I najbardziej znamienny jest w tym miejscu przykład Jose Mourinho, który od tego wydarzenia po równie spektakularnym finale przeciwko Liverpoolowi rozpoczął swą zwycięską krucjatę na Wyspach. Choć Liga Mistrzów wydaje się być nie do uratowania, to ten tryumf powinien dać wielki zastrzyk motywacji drużynie z Etihad Stadium do końca sezonu.

Wielkie pochwały należą się również pokonanym, którzy swoim poziomem zdecydowanie dostosowali się do ciężaru gatunkowego spotkania. Odważna i pewna siebie gra w ataku w połączeniu z niezwykle solidną i ciężką pracą w defensywie (tu przede wszystkim ukłony przed Lee Cattermole'm harującym jak wół pomiędzy formacjami rywala) przynosiły nadzwyczajnie skuteczny efekt przez 55 minut. Decyzja o ściągnięciu z placu gry zarówno jego, jak i wcześniej Adama Johnsona przesądziła o wyniku spotkania. Gustavo Poyet, co prawda nie ustrzegł się błędów, ale coraz odważniej udowadnia swoją wartość na piłkarskich salonach i choć największe bitwy (ćwierćfinał FA Cup i walka o utrzymanie) jeszcze przed nim, po dotychczasowych sukcesach z pewnością nie stoi na straconej pozycji.




Na pełnych obrotach

Zamachu na El Clasico ciąg dalszy. Pierwsza próba nie zachwyciła, bo taktyczne "szachy" panów Simeone i Martino usatysfakcjonowały wyłącznie ich obu, a po wielkich zapowiedziach w ustach kibiców pozostał wyłącznie niesmak po aż nadto pobudzonych kubkach smakowych. Co się odwlecze to nie uciecze, gdyż w niedalekiej perspektywie znajdowały się derby Madrytu, co do których oczekiwania znacznie wzrosły po środowym popisie Królewskich na Veltins Arenie. I obie drużyny tym wymaganiom sprostały wybitnie.

O ile forma Realu nie podlegała najmniejszej dyskusji, to postawa drużyny Argentyńczyka stała pod ogromnym znakiem zapytania po niedawnych ligowych blamażach. Co najważniejsze, Simeone zaufał swojej drużynie i wypracowywanemu od początku sezonu stylowi, nie bawiąc się w taktyczne gierki, a prezentując pełny arsenał swoich możliwości. Nie zawiódł go przede wszystkim Diego Costa, który powoli wraca do dyspozycji z pierwszej części sezonu i powinien wczorajszy występ podkreślić trafieniem do siatki. Przede wszystkim był niesamowicie zmotywowany, na co wpływ miała bez wątpienia chęć wywalczenia miejsca w podstawowym składzie reprezentacji przed nadchodzącym debiutem. Nie dał się stłamsić, jak w spotkaniu Pucharu Króla, przez Pepe i Ramosa, ale trzymając emocje na wodzy hiszpańskiego stopera kilkukrotnie wręcz ośmieszył. Atletico brakowało przede wszystkim partnera dla Gabiego w środku pola. Kapitan Los Colchoneros zagrał niezwykle pewnie, ale tego samego nie można powiedzieć o jego partnerze - Mario Suarezie, który na dodatek miał znaczący udział przy straconej bramce na 2:2. W pewnym stopniu zawiódł także Arda Touran, choć do protokołu zapisał się bardzo rozsądną asystą do Koke, który w przeciwieństwie do meczu z Barceloną, zagrał bardzo dobre spotkanie, nie tracąc głowy w polu karnym rywala i angażując się w grę obronną.

W zespole Carlo Ancelottiego zabrakło w dniu wczorajszym na boisku lidera, zawodnika który uspokoiłby grę drużyny. Mowa tu przede wszystkim o środku pola, gdyż w pierwszej połowie, poza początkowym kwadransem, rzadkim obrazkiem byli gracze w białych koszulkach w pobliżu Thibaut Courtois'a. Działo się tak dlatego, że gracze osławionego tercetu Bale-Benzema-Cristiano bardzo rzadko mieli piłkę przy nodze, a często musieli się po nią cofać aż w okolicę linii środkowej boiska. Nikt specjalnie nie kwapił się do wzięcia odpowiedzialności za losy drużyny: Xabi Alonso postanowił skupić się na zadaniach obronnych, Di Maria nie potrafił przedrzeć się przez drugą linię Atletico, a Modrić był bardzo dobrze kryty i zbliżając się pod pole karne rywala miał coraz mniej czasu i miejsca na dokładne zagranie. Dopiero w drugiej części spotkania, gdy szyki obronne drużyny Simeone lekko się rozluźniły, a sam Chorwat otrzymał do pomocy grającego przed nim Isco, który świetnie sprawdził się w roli łącznika między Luką a Ronaldo i Bale'm, Real rozwinął skrzydła. Szkoda, że tak późno. No i może zabrakło jeszcze Jese, ale jego "prime" dopiero nadchodzi.

A Ramos faulował. Ewidentnie.



Kto podskoczy Juve?

Mogłoby się wydawać, że to już nudne. 11 punktów przewagi nad drugim zespołem to sprawa całkowicie przesądzona, a tam gdzie pojawia się Juventus, rywale tracą wszelką nadzieję. Dlatego ja o czym innym. I też nie o Milanie, który być może zagrał najlepsze spotkanie w tym sezonie i bramka niewątpliwie Rossonerim  się należała, ale niczego nowego nie pokazał. Jedyną refleksję chciałbym poświęcić Taarabtowi, który do Serie A wszedł z wielkim przytupem i bez żadnych kompleksów. Choć jest ledwie wypożyczony, to już zapracował sobie na wykupienie kontraktu, byle utrzymał do końca sezonu przyzwoity poziom. Dobrze rozumie się z Clarencem Seedorfem i może być kluczową postacią na San Siro na lata. Jest to też pierwsze wielkie wyzwanie przed młodym trenerem - rozwinąć ten talent na miarę potencjału. 

Przejdźmy jednak do sedna. Skupić się chciałbym na wyśmienitym duecie, który udało się skonstruować Antonio Conte - dwójce Tevez-Llorente. Jest to para niezwykle urokliwa, przywołująca na myśl dawne lata na Półwyspie Apenińskim, kiedy to połączenie wysokiego z niskim było kluczem do sukcesu i priorytetem dla każdego zespołu. Niewątpliwie, w swoich decyzjach taktycznych trener Juventusu powraca do korzeni calcio. Znajdziemy tu wszystko: trzech stoperów, przebojowych skrzydłowych, wybitnego rozgrywającego. Brakowało mu tylko tego jednego elementu - pary napastników. Choć sam Conte twierdzi, że zdecydowanie preferuje 4-3-3 i jeśli dane mu będzie dalej pracować w Turynie to będzie dążył do tego ustawienia, to wciąż trzyma się tego, co najskuteczniejsze. Mało kto spodziewał się, że para dwóch piłkarskich wyrzutków odnajdzie tak silną chemię pomiędzy sobą, a wielu wyśmiewało przyzwolenie Tevezowi na grę z mityczną "10" na plecach, nazywając go "bohaterem z przymusu". A to właśnie on pewnie kroczy po pierwszy od 2008 roku tytuł króla strzelców dla Bianconerich. A wraz z Hiszpanem tworzą jedną z najskuteczniejszych, a według mnie, najlepiej współpracującą parę napastników tego sezonu (układ Suarez-Sturrigde nie zawsze działa w obie strony). Gdy jeden nie daje rady przebić się z piłką przy nodze przez obronę rywala, o zagrożenie z powietrza zadba ten drugi. Gdy gracze Starej Damy zdecydują się na grę długimi podaniami, piłka zgrana przez wyższego momentalnie trafia pod nogi niższego i stwarza zagrożenie. Gdy jeden przebojem wdziera się w pole karne, drugi odnajduje lukę w ustawieniu rywala i pakuje z bliska do bramki. A o ich sile boleśnie przekonali się na San Siro. Panowie, gratulacje!



A na deser - to, co kochamy najbardziej - przepiękne bramki. Która najlepsza? Zadecydujcie sami! Ankieta na górze strony.

Yaya Toure 


Leo Messi


Gabi


Christian Benteke


Carlos Tevez


WL

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz