piątek, 20 grudnia 2013

Co z tą Legią? (cz.1)

Rundę letnio-jesienną z polską piłką zaczynaliśmy już 17 lipca w walijskim Wrexham. Dokładnie 154 dni minęły od pierwszego do ostatniego meczu Legii w tym okresie. Mogłoby się wydawać, że ledwie kilka dni temu słuchaliśmy Kazka Węgrzyna wykrzykującego z trybun Stadionu Narodowego w Bukareszcie, że "Rumuni wyglądają jak ujadające pieski wypuszczone z bramy, a Legia jak na zwolnionym tempie". Ligowo-pucharowy maraton rozkręcił się do granic wytrzymałości, naciągając mięśnie, zrywając więzadła kolanowe i skręcając stawy skokowe. Gubiąc się w zacierających się granicach kolejek, coraz większej liczbie kibiców zbierało się na mdłości. W całej tej karuzeli najczęściej na pierwszy plan wybijało się słowo "Legia". I działo się to wcale nieprzypadkowo, gdyż 35 meczów w rundzie to wynik niebanalny. Po końcowym meczu z Górnikiem Zabrze nadszedł czas podsumowań, okraszony dodatkowo sensacyjną decyzją o zmianie trenera, lekko zmieniając nasz pogląd na pracę wykonywaną przez Jana Urbana. Jednak o tym później. Z racji ilości materiału do przeanalizowania, podsumowanie podzielone zostało na 3 części. Dziś pierwsza z nich...


Ocena wyników w rozgrywkach krajowych i międzynarodowych

Rozpoczynając analizę, należy postawić tezę, z którą zapewne zgodzi się większość z Was - Legia nie spełniła postawionych przed nią oczekiwań. Marnym pocieszeniem jest 5-punktowe prowadzenie w Ekstraklasie, gdyż niesmak pozostawiony przez styl gry warszawskiej drużyny i rezultaty na innych frontach jest zdecydowanie silniejszy. Wymówek, jak zwykle, może być mnóstwo: natłok kontuzji, wyczerpanie, zbyt krótki okres aklimatyzacji nowych zawodników (Helio Pinto w szczególności) czy powszechny pech. Jedne z nich bardziej, inne mniej racjonalne, lecz co najważniejsze, nie zdominowały oceny postawy zespołu zarówno w mediach, jak i wśród kibiców. Niejednokrotnie Wojskowi udowadniali drzemiący głęboko w nich potencjał, który czynił kolejne blamaże zdecydowanie bardziej frustrującymi.

1. T-mobile Ekstraklasa

Tu różnica w poziomie postaw reprezentowanych przez warszawską drużynę była najbardziej widoczna. A najlepszym tego dowodem jest wieńczący ów okres serial meczowy: zwycięstwo nad Pogonią, porażka w Bielsku-Białej, wygrana z Ruchem, blamaż z Lechią, a na zakończenie pewny triumf nad Cracovią. Żadna inna drużyna w naszej rodzimej lidze nie zanotowała tak wyraźnej amplitudy wahań formy, a sprawił ją sobie akurat lider rozgrywek. Ciężki jest przypadek kibica Legii, który widzi oczyma wyobraźni, jak wysoka mogłaby być przewaga po podziale punktowym, gdyby nie stracone punkty choćby w obu meczach z Lechią, w Bydgoszczy, czy pod Klimczokiem.

To, że na krajowym podwórku Legia nie będzie miała sobie równych, widać było już od pierwszej kolejki. Po 3 meczach bilans Legionistów wynosił - 9 punktów, 12 bramek strzelonych i ledwie 1 stracona. I czekano na kolejne nawałnice. A tu klops. Waleczne niebieskie Hanysy pod wodzą żegnającego się powoli z Chorzowem Jacka Zielińskiego wprowadziły w życie zasadę "bij mistrza". Tydzień później wynik ten powtórzyła na Łazienkowskiej gdańska Lechia, a linię obrony z Mateuszem Cichockim i Marko Szulerem przerosła rola powstrzymania "supersnajpera" - Pawła Buzały. Wojskowi spadli na 3. miejsce w tabeli, a grunt pod nogami z lekka zaczął się palić, choć pocieszeniem miała być Liga Mistrzów.

To związane z europejskimi pucharami rotacje bezpośrednio przyczyniły się do co najmniej połowy z 6 porażek tej jesieni. Czy były potrzebne? Ciężko orzec jednoznacznie, jednak bliższy jestem tezie, że jednak nie. Tym bardziej tak drastyczne, jak we wspomnianym meczu z Lechią. Zrozumiała wydawać się mogła chęć dania szans powąchania boiska graczom rezerwowym, jednak powinno być to wykonywane stopniowo, a tygodniowa przerwa w graniu ostatecznie nie wyszła na dobre zawodnikom grającym w dwumeczu ze Steauą. 

Od września rozpoczęła się w drużynie Legii plaga kontuzji, która, co zrozumiałe, wymuszała wiele decyzji personalnych. Pozwoliła między innymi na znakomite pokazanie się światu talentom dwóch Tomaszów: Brzyskiego i Jodłowca, największych wygranych tego okresu. Po raz kolejny Jan Urban świetnie potrafił zaadaptować zawodników do nowych pozycji na boisku i odpowiednio ich wykorzystać. Dzięki rozszerzeniu składu przed sezonem udało się przetrwać ten ciężki okres, jednak nagana należy się trenerowi za niewiele szans dawanych zdolnej warszawskiej młodzieży, w obliczu braków kadrowych. Dziwi to tym bardziej, że praca z młodymi zawodnikami i umiejętne wykorzystywanie ich było jedną z domen Jana Urbana. Najbardziej wymownym przykładem jest Patryk Mikita, który wielki potencjał zaprezentował już w pierwszym spotkaniu z Widzewem, a później został na dłuższy czas pominięty i nie raczył skorzystać z jego usług szkoleniowiec nawet po kontuzji Marka Saganowskiego, przy ograniczonej rotacji na pozycji nr 9. Przy konkurencji na obu skrzydłach dość zasadna wydawała się decyzja o wypożyczeniu Aleksandra Jagiełły, jednak po kontuzjach Michała Żyry i Jakuba Koseckiego, otworzyłaby się przed nim olbrzymia szansa na występy w pierwszym zespole. Ledwie cztery spotkania zagrał Mateusz Cichocki, zapowiadany przed sezonem na olbrzymi talent. Dwa razy wszedł z ławki Michał Kopczyński. Na tym kończy się lista aktywnych wychowanków Akademii Piłkarskiej Legii. Do bram pierwszego zespołu pukają między innymi bardzo zdolni Jakub Arak, Grzegorz Tomasiewicz czy Łukasz Bogusławski. Okres kontuzji w drużynie Jana Urbana wydawał się idealnym momentem na wprowadzanie ich do pierwszego składu.

W lidze Legia panuje dzięki indywidualnym umiejętnościom poszczególnych zawodników. O wyniku spotkania samą obecnością na boisku decydował Miroslav Radović, ważne bramki strzelali Jakub Rzeźniczak oraz Tomasz Jodłowiec, a 9 asyst Brzyskiego to wynik wybitny. Nie należy zapominać także o Dusanie Kuciaku, który po powrocie z przymusowej absencji może nie był tak efektowny, lecz dawał wiele pewności drużynie. Na naszym krajowym podwórku wystarczało to zupełnie, lecz gdy na drodze Legii stawał rywal z Europy...

2. Europejskie puchary

... pod Legionistami uginały się kolana. 3 zwycięstwa, 4 remisy, 5 porażek - definicja "eurowpierdolu", szczególnie, gdy 2 z tych zwycięstw odnosi się z półamatorską drużyną mistrza Walii. Legia została stłamszona, wyprana i zrównana z ziemią. Obnażono w sposób niezwykle bolesny i widoczny wszystkie elementy świadczące o fatalnej kondycji polskiego futbolu, szczególnie podkreślając beznadziejność rodzimej myśli szkoleniowej. Ciężko nazwać Legię drużyną, bo ta powinna zostać oparta na liderze, którego zabrakło i pewnym porządku taktycznym, w miejsce którego zakradła się destrukcyjna samowola. Tylko brak skuteczności FK Molde pozwolił Wojskowym na grę w fazie grupowej jakichkolwiek europejskich rozgrywek. W Bukareszcie ambicją i walecznością wywalczony został niezwykle cenny remis, by pozbawić się szans na przekroczenie progu raju już po ledwie 9 minutach meczu rewanżowego.

O ile różnica klas w dwumeczu ze Steauą była wyraźna, to po wylosowaniu przystępnej grupy wiele nadziei pokładaliśmy w rozgrywkach Ligi Europy, również gwarantującym spory zastrzyk gotówki i poprawę rankingu. Bo temu Lazio to nie zależy, Trabzonspor - zbieranina gwiazd w kryzysie, a o tym Apollonie to słyszymy pierwszy raz w życiu. I gdy z niezwykle trudniejszych grup wydostawały się polskie drużyny, tworzyliśmy sobie w głowie niepoprawną wizję tychże rozgrywek. Kreowaliśmy się na mocarzy, tłamszących rezerwy europejskich potęg, traktujących "uboższą siostrę" Ligi Mistrzów z pogardą. Swą walecznością dokonywaliśmy rzeczy wielkich i rozsławialiśmy nazwy naszych klubów po całej Europie. Nie inaczej miało być w przypadku Legii...

Pierwszy klops nie był jeszcze tak straszny, bo jednak Lazio pod wodzą Hernanesa to poziom dla Legionistów abstrakcyjny. Cieszyły sytuacje i poprawna postawa na tle znanej marki. 2 tygodnie później na Łazienkowską przybył cypryjski Apollon i udowodnił w sposób dość przekonujący i bolesny, że gra w piłkę w wydaniu współczesnym nie jest już tak banalna, a odpowiednia taktyka i wykorzystanie nieporadności przeciwnika stanowi niezwykle skuteczną broń. 3 października zasypialiśmy oszołomieni, jednak z iskierką nadziei na zwarcie szeregów w decydujących bojach z Trabzonsporem.

Iskierka zgasła równie szybko, co zapłonęła, gdyż brak Dusana Kuciaka dał się odczuć najboleśniej własnie w Turcji. Legia staczała się dość szybko po równi pochyłej, stając się faktycznie rozpoznawalną w Europie, lecz z powodu najgorszego bilansu we wszystkich rozgrywkach pod egidą UEFA. Wstyd maskowaliśmy żarcikami dotyczącymi "chlubnych" statystyk, wmawiając sobie, że faktycznie to nie było tak źle, tylko wyników zabrakło. I legł mit "przyjaznej" Ligi Europy, a najmilszym wspomnieniem pozostanie chyba wyłącznie gol Tomasza Brzyskiego na zakończenie rozgrywek. Piękny sen o podboju Europy, kreowany od zdobycia mistrzostwa kraju, przez prezesa Leśnodorskiego i trenera Urbana, legł w gruzach i może upłynąć jeszcze wiele czasu, zanim zdążymy się spod nich wydostać.

Europejskie rozgrywki miały być oknem wystawowym dla młodych i zdolnych z warszawskiej ekipy. Jak można się spodziewać, nie zaskarbili sobie sympatii zachodnich skautów. Jest czego żałować, prawda, Dominiku Furmanie?

3. Puchar Polski

Przyjmijmy, że meczu z Rozwojem Katowice nie traktujemy poważnie. Co nam zostaje? Brak zaangażowania i odpowiedniej motywacji (co być może wiązało się ze świadomością nieuchronnej straty posady przez Jana Urbana) oraz zmęczenie rozgrywkami, przedstawione na dość przykrym obrazku z dokonującym aktu destrukcji Mistrza Polski Górnikiem Zabrze. I nie będę niczego usprawiedliwiał, kibice powinni być wściekli, widząc oddawaną za bezcen szansę napisania pięknej historii zdobycia czwartego z rzędu Pucharu Polski i brak szacunku do ich ciężkiej pracy na przestrzeni całej rundy.


Jedno słowo opisuje postawę Legii w rundzie jesiennej sezonu 2013/2014...

Bladość.

Ocena osiągnięć Legii w poszczególnych rozgrywkach (skala 1-6):
- T-mobile Ekstraklasa - 4-
- Liga Mistrzów - 3
- Liga Europy - 2-
- Puchar Polski - 1

WL




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz