poniedziałek, 26 maja 2014

Czy to koniec "Wielkiej Piątki"?

To miał być jego rok. Każdy, najmniejszy element został poświęcony przygotowaniom do kolejnych turniejów wielkoszlemowych. Fakt, szczęścia w Australian Open miał co niemiara, choć część przeszkód musiał pokonać samodzielnie. I gdy zdążyliśmy już przemianować nadpobudliwego Stasia, rzucającego rakietami i kaleczącego siatkę, na Stanislasa - pełnoprawnego mistrza szlema i wreszcie spełnionego, prawie 30-letniego tenisistę... bańka prysła. I jak to w przypadku baniek bywa - zabrakło cierpliwości. 

Symboliczne gesty, które wskazywałem, pisząc (O TUTAJ!) o kluczu do sukcesu w Melbourne, nagle stały się nic nieznaczącą pantomimą. Jak przykro jest wskazywać brak cierpliwości i konsekwencji w poczynaniach tak doświadczonego zawodnika. A wydawało się, że wszystkie demony zostały już dawno za plecami. Byliśmy tego pewni ledwie 5 miesięcy temu. Nie, lepiej - miesiąc temu powtarzaliśmy australijską śpiewkę podczas mocno obsadzonego turnieju w Monako. A po drodze odprawił dość nieuprzejmie z kwitkiem Federera czy mączkowego wymiatacza - Ferrera. To wszystko układało się w, aż nazbyt, logiczny scenariusz. Stasiu Stanislas miał zawojować Paryż...

Wszak, turniejową "trójkę" otrzymuje się nie przez przypadek. 

"Nie mam pojęcia, dlaczego zagrałem tak zły mecz" - stwierdził lapidarnie Szwajcar w pomeczowym wywiadzie. Zbędna kurtuazja - sam doskonale znał przyczynę porażki. Gołym okiem mógł dostrzec ją każdy, oglądający spotkanie. A nawet jeśli ktoś mecz przeoczył - statystyki okazują się bezlitosne. 62 niewymuszone błędy w 4-setowym pojedynku, ledwie 54% punktów po pierwszym serwisie (a jak zabójczym punktem arsenału zagrań Szwajcara jest serwis, wiemy doskonale). 

Nie oszukujmy się - zabrakło wyrachowania, cierpliwości. Żadnym argumentem nie jest w tym przypadku brak ogrania czy ciężki rywal, dobrze radzący sobie na tej nawierzchni - jak to żałośnie musiałoby zabrzmieć w przypadku zawodnika nr 3 na światowych listach. Możliwość zrzucenia wszystkiego na dokuczającą ostatnio (m.in. w Madrycie i Rzymie) kontuzję pleców sam Szwajcar wykluczył zapewniając przed turniejem o swej pełnej gotowości. Czy to presja i brak opanowania czy nerwy po nieudanym pierwszym secie i ciężkim boju w drugiej partii? Pewnie już się nie dowiemy, jednak to w nich tkwi klucz do rozwiązania zagadki, bo od trzeciego seta na korcie królował już wyłącznie Hiszpan a Szwajcar coraz częściej kierował wzrok w kierunku kortu, nie radząc sobie z niesprzyjającym "momentum".

Jak to w takich sytuacjach bywa, nieuniknionym staje się nagle pytanie - "Co dalej?". Wimbledon rządzi się swoimi prawami, które raczej nigdy Wawrince nie sprzyjały - ostatni raz przebrnął przez drugą rundę 5 lat temu. Jeśli Stasiu pozbiera się i na powrót odnajdzie w sobie Stanislasa - może odpalić, a sukces będzie tym bardziej spektakularny (a przy okazji znacznie zyska nadszarpnięty dziś ranking). Jeśli nie... możemy stać się świadkami jednego z najszybszych upadków z tenisowego szczytu. 

"Muszę ponownie poskładać puzzle w całość. Jeszcze osiągnę ich [Djokovicia, Federera, Nadala] poziom." - dodał Wawrinka na koniec wywiadu.

 Kurtuazja? Znamy fakty, lecz jednocześnie jesteśmy świadomi, że jeśli ktoś ma nas jeszcze zaskoczyć w wąsko pojętej czołówce - to jest to właśnie on.

Ostatni raz zwycięzca z Australii nie przebrnął pierwszej rundy w Paryżu od 16 lat. Niby niedużo, ale takie przypadki liczymy na palcach jednej ręki.

Novak Djoković przed turniejem na kortach Rolanda Garrosa stwierdził, że "w tenisie doczekaliśmy się czasów panowania Wielkiej Piątki. Stan może czuć się jej pełnoprawnym członkiem".

Pięciu do brydża to faktycznie zbyt wielu.

WL



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz