niedziela, 24 listopada 2013

O byciu prawdziwym liderem i stylu drużyny słów kilka...

Dlaczego, jako fana nowojorskich Knicks, nie boli mnie styl w jakim drużyna dobrodusznie oddaje rywalom kolejne zwycięstwa? Odpowiedź jest banalna: bo tego stylu nie ma! Nie istnieją w głowach zawodników Knickerbockers takie pojęcia jak: gra zespołowa, zasłony, izolacje dla liderów. Nic, wielka pustka. To samo tyczy się gry obronnej. I choć anegdota o STAT, pytającym się asystenta podczas przygotowań do Igrzysk Olimpijskich w Atenach, o co chodzi w obronie strefowej (sic!), może rodzić uśmiech na twarzach i przekonanie, że w ciągu 9 lat owa pustka w głowie Amare została zapełniona, to jednak takie obrazki jak ten, mrożą krew w żyłach...


Dzisiejszej nocy w obozie z Madison Square Garden osiągnięto stan krytyczny. Bilans 3-9 już na starcie sezonu wyklucza Knicks z walki o pierwszą czwórkę Konferencji Wschodniej. A zwycięstwo w dywizji, biorąc pod uwagę poziom "konkurencji", będzie marnym pocieszeniem. Lecz nie to, a brak jakichkolwiek perspektyw dla rozwoju nowojorskiej ekipy jest tym, co przeraża najbardziej. Chyba, że jako owe perspektywy potraktujemy wytransferowanie jednego z najbardziej perspektywicznych SG/SF w lidze, celem uzyskania jakiegokolwiek wyniku w obecnym sezonie lub fakt nie do pomyślenia w przypadku dumnych Knicks - "tankowanie". Co dalej, panie Woodson?


Każda klasowa drużyna opiera się na liderze. I nie wmówicie mi, że tacy Spurs go nie mają. Oczywiście, że mają! Bogu dzięki, że nie pozwolił nam przekonać się, jak wybitnie niekorzystny wpływ na ten zespół miałaby kontuzja Tony'ego Parkera. W tym miejscu na usta ciśnie się kolejne pytanie: Czy Carmelo Anthony jest liderem zdolnym do poprowadzenia jakiejkolwiek drużyny do mistrzostwa NBA? Jako numer 1 w zespole - zdecydowanie nie. Dużo łatwiej przychodzi mi wyobrażenie sobie sytuacji, w której Melo stałby się opcją numer 2, wzorem Pau Gasola, Dwayne'a Wade'a czy Manu Ginobliego. Na to jednak pod kopułą Madison Square Garden się nie zanosi, bynajmniej do przyszłego lata.

 Mają Knickerbockers ową wątpliwą "przyjemność" służyć jako bezbłędny przykład zależności drużyny od jednego zawodnika. Nie pokazują nam tego podstawowe statystyki ze zwycięskich spotkań, gdyż w nich Melo niczego wielkiego nie zrobił (choć inaczej byśmy na to patrzyli, gdyby Knicks odnieśli zwycięstwa nad Rockets i Pacers, okraszone kolejno 45 i 30 punktami Anthony'ego). Ten wniosek wysnuwa się z analiz wideo spotkań nowojorskiej ekipy. Carmelo głodny gry, z podrażnioną ambicją i słynnym już "dniem konia", czyni drużynę z Big Apple niemożliwą do zatrzymania. Walczy w obronie jak lew, pokazując defensywny potencjał płynący w jego żyłach oraz szuka gry, nie wypuszczając piłki z rąk, gdy nie można pozwolić uciec rywalowi na kilka punktów. Gdy jednak Melo nie ma ochoty, szczęścia, bądź motywacji...  parafrazując klasyk - "Woodson, we have a problem".

Ostatnie dwa spotkania w wykonaniu NY Knicks pokazały oba oblicza ich lidera, a także całej drużyny, w sposób maksymalnie kontrastowy. Po meczu z Indianą, w którym zawodnik rodem z Brooklynu udowodnił charakter i niezwykłą nieustępliwość, miał uzasadnione pretensje do kolegów z ekipy. Pokazał się z bardzo dobrej strony, podejmując ważne decyzje w ataku (pal licho skuteczność!), zbierając aż 18 piłek (z czego 9 w ataku!) i umiejętnie kreując przestrzeń dla pozostałych zawodników Knicks, czego przy nieobecności Feltona i fatalnej formie rzutowej Bargnaniego wykorzystać się nie udało. Zabrakło w tym meczu wyłącznie odrobiny szczęścia w ostatnich sekundach czwartej kwarty i pomocy ze strony partnerów, szczególnie przy podwajaniu PG24 w dogrywce.

Po stosunkowo długim (i zasłużonym) odpoczynku, Carmelo Anthony powrócił na parkiet w sobotni wieczór, w Verizon Center w Capital City of Washington. Niestety, przyjmując na to spotkanie maskę złego lidera. Poprzez jego grę do świadomości widza przebijało się wyłącznie jedno słowo: NONSZALANCJA. Oddawana z niechęcią piłka w momencie, który przeważył o rozstrzygnięciu wyniku spotkania (pierwsza połowa 4 kwarty), oddane blisko dziesięć rzutów mniej niż w meczu środowym i zostawianie za dużo miejsca w obronie, co bezwzględnie wykorzystał Martell Webster, dobijając Knicks dwiema "trójkami".

Btw. gorąco polecam obejrzenie obydwu spotkań, szczególnie dla osób lubiących analityczne spojrzenie na grę zespołu czy zawodnika. Na przykładzie tych kontrastów widać to najlepiej.

Przywoływany przeze mnie Tony Parker, czy Chris Paul to przykłady liderów kalibru odmiennego od postawy Melo. Ich postawa w clutch jest bardzo często decydująca dla losów spotkania, jednak sama ich obecność na parkiecie w danym spotkaniu, bez względu na osobiste zdobycze, całkowicie odmienia grę drużyny. Gdyby ich zabrakło, rozsypałaby się gra, tak jak to miało miejsce w przypadku nieobecności Derricka Rose'a po swojej kontuzji w serii Bulls z Sixers, czy zeszłosezonowego braku Russella Westbrooka w serii z Grizzlies. Lecz, jakby spojrzeć na Knicks i perspektywę gry bez Anthony'ego, w zasadzie niewiele to zmienia. Gra nowojorskiej drużyny opiera się na indywidualnych poczynaniach, a w takiej roli lidera równie dobrze sprawdzają się Felton i Smith, co udowodnili z resztą w zeszłym sezonie, gdy gracz z numerem 7 zmagał się z urazem ramienia.

Co w takim razie stało się, przy zachowaniu ubiegłorocznej dyspozycji przez Carmelo, że tak drastycznie odmienił się obraz gry nowojorskich Knicks? Przede wszystkim negatywnie zadziałała przebudowa drużyny. Choć na pierwszy rzut oka nieznaczna, to przy analizie gry Knickerbockers, wysuwająca się na pierwszy plan. Podstawowym elementem tej wymiany miało być za "niewielki" koszt, sprowadzenie alternatywy dla Stoudemire'a na pozycję nr 4 - numeru 1 draftu 2006 - Andrei Bargnaniego. Tak jak w przypadku obecnej postawy STAT, tak samo jest z Włochem - stanowi znacznie większy pożytek dla drużyny, gdy go nie ma na parkiecie. Stanowi on kolejną niezbyt efektywną opcję punktową (oddającą na mecz aż średnio 12 rzutów), którą niezbyt można pogodzić z obecnością na parkiecie Melo czy J.R. Smitha. Fatalna postawa na deskach i jeszcze gorsza obrona nie stanowią żadnego pożytku dla drużyny. Na poprawę nastrojów, trochę czarnego humoru...


Równie dużym osłabieniem dla Knicks okazał się brak Jasona Kidd'a. Znakomicie kontrolował on tempo drużyny, wnosząc również wiele spokoju i doświadczenia. Wszystkie te cechy są niestety obce Udrih'owi. To głównie związane z nim cierpienia muszą znosić fani Knicks, przy nieobecności Feltona. Szanownemu Ronowi.. oj, przepraszam, MWP poświęcę tyle miejsca, ile serca poświęca on angażowaniu się w grę drużyny - nic. Brakuje Woodsonowi na pewno Steve'a Novaka, samym swoim pobytem na parkiecie rozciągającego grę i zapewniającego ważne punkty zza linii 7 metrów i 24 centymetrów. 

Najważniejszą jednak przyczyną obecnego stanu rzeczy jest taktyka, a właściwie jej brak w drużynie z Big Apple. Nowoczesna koszykówka, szczególnie ta rodem z NBA, opiera się przede wszystkim na schematach. I choć wydawać się może, że popisy Lebrona czy Rose'a (niech wraca jak najszybciej) to wynik ich indywidualnej zdolności to jednak na samą możliwość zaistnienia takiej sytuacji mają wpływ skrzętnie przygotowywane przez partnerów zasłony i izolacje. W Nowym Jorku są to elementy całkowicie obce. Gra zespołowa w tym "zespole" nie istnieje. Na próżno szukać jej szczególnie, gdy na parkiecie brakuje Feltona i Chandlera, zawodników zdolnych do jakiejkolwiek kombinacyjnej ofensywy. Kardynalnym błędem jest rozgrywanie piłki przez Anthony'ego, który mimo, że wykorzystuje ten układ do wkręcania się pod kosz i kreowania pozycji rzutowych, nie posiada umiejętności Lebrona czy George'a i poza indywidualnymi wyczynami, nie wpływa pozytywnie na grę drużyny poprzez otwieranie drogi do kosza partnerom. Brak Tysona Chandlera pozbawia zespół możliwości grania pick-and-roll'i, a świetny niegdyś w tym elemencie Stoudemire woli czekać na piłkę znacznie bliżej kosza. Nieumiejętnie wykorzystywany jest także potencjał Imana Shumperta, który przy obecności w drużynie tylu opcji w ataku nie potrafi znaleźć sobie miejsca na parkiecie. Dodanie do składu Bargnaniego i powrót Stoudemire'a sprawiły, że w Knicks jest nadmiar graczy lubujących się w oddawaniu rzutów do kosza, a brakuje niezbędnych w każdej ekipie zadaniowców. Podsumowując: kto ma piłkę - rzuca, a reszta stoi w miejscu.

Czy jest szansa na ratunek dla tego zespołu? W tym sezonie wydaje się, że nie, bo nie jestem przekonany czy wymiana Imana Shumperta i Stoudemire'a pozwoli pozyskać zawodników zdolnych do zmienienia oblicza drużyny. Z resztą, kto by się pakował w monstrualny kontrakt tego drugiego. Dopiero latem Steve Mills, nowy GM Knicks, powinien zacząć generalną przebudowę. Nie jestem pewny, czy odpowiednim ruchem byłoby zakontraktowanie Irvinga. Natomiast z każdym kolejnym niepowodzeniem, coraz bardziej realna będzie stawać się chęć Carmelo do opuszczenia rodzinnego miasta i poszukania szansy na pierścień w innym miejscu (oby nie w Los Angeles). Może i stał się on w zeszłym sezonie królem Nowego Jorku, ale najwybitniejsi władcy nie wygrywali wyłącznie spektakularnych bitew (choć to one najgłębiej zapisały się w pamięci potomnych), ale potrafili stworzyć znakomicie działające imperium i tryumfować w ostatecznym rozrachunku. Do tego powinien dążyć i Melo, bo tylko ta ścieżka uczyni go wielkim na miarę własnych ambicji i oczekiwań milionów...

WL









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz